Strona główna > Materiały > II WOJNA ŚWIATOWA > Walczyłem pod Chojnicami
Fragment wspomnień Antoniego Tarnowskiego, który był oficerem 18. Pułku Ułanów z Grudziądza. W 1939 roku walczył pod Chojnicami. Wspomnienia udostępnił Marcin Barnowski.
(...) Rankiem stanęliśmy na kwaterach we wsi Zalesie. Mnie z plutonem wypadła kwatera u gospodarza chłopa, gdzie powitano nas nadzwyczaj serdecznie. Konie otrzymały wbród siana z koniczyny, ułani mleko, ja wspaniały obiad. Stąd odwołany został do sztabu do Warszawy ppłk. Chrzanowski, w jego miejsce wszedł major Malecki. Tutaj szwadrony wyfasowały ostrą amunicję do karabinków. To wywarło na nich silne wrażenie, dotąd bowiem czuli się jak na manewrach. Była to niedziela 27 sierpnia.
Opuściliśmy Zalesie o godz. 18.00. Maszerowaliśmy ciągle okolicą lesistą. W nocy wyminęliśmy Tucholę. Przed nami przemaszerował tędy 8. p.s.k. (pułk strzelców konnych) z Chełmna. Za Tucholą weszliśmy w okolicę wybitnie rolniczą. Mijaliśmy piękne gospodarstwa i wiele stogów ze zbożami. Na szosie panował ożywiony ruch samochodowy z przysłoniętymi światłami. Od czasu do czasu ciągnęły się linie drutów kolczastych i polowych umocnień, które jednak później w działaniach wojennych żadnej roli obronnej nie odegrały. Na kilka kilometrów przed Chojnicami pułk zszedł z szosy i udał się do wsi Lichnowy, gdzie miał zająć stanowiska obronne i obserwacyjne, tuż nad samą granicą niemiecką. Mój szwadron jako odwód pomaszerował dalej do wsi Pawłowo. Mieszkańcy Pawłowa, chociaż było to w środku nocy, zebrali się ze swoim proboszczem przed pierwszymi zabudowaniami i przywitali nas entuzjastycznymi okrzykami. Było to tak niespodziewane, że niektóre konie wyniosły swoich jeźdźców przez rowy na pole. Pawłowo leży 5 km na południe od Chojnic. W środku dużego majątku była średnia szkoła rolnicza. Znaleźliśmy tutaj pyszne kwatery w skanalizowanym i zelektryfikowanym pałacu. Administracja przyjęła nas gościnnie, chociaż dyrektor uczelni był bardzo zdenerwowany sytuacją i rzeczy osobiste miał już częściowo spakowane.
Rano proboszcz odprawił mszę na naszą intencję i wygłosił okolicznościowe kazanie. Do szwadronu przydzielono ppor. zawodowego Uranowicza, na razie bez funkcji. Przywieziono trzy skrzynki w ochronnym kolorze z napisem „przyrządy optyczne”. Byłem zdziwiony, że liniowemu szwadronowi przydziela się sprzęt tego rodzaju. Wkrótce okazało się, że były to polskiej konstrukcji i polskiej produkcji karabiny przeciwpancerne, do ostatniej chwili osłonięte tajemnicą. Ich obsługę stanowili zawodowi podoficerowie, przedtem już przeszkoleni w strzelaniu i zaprzysiężeni na tajemnicę. W moim plutonie był tym strzelcem kapral Topoleski. Wieczorem złożyliśmy wizytę na plebanii. Zapomniałem nazwisko proboszcza, ale był to bardzo ciekawy człowiek. Urodzony i wychowany w Ameryce, przez kilka lat pełnił obowiązki kapelana międzynarodowego związku marynarzy. Wiele widział, miał mnóstwo wiadomości i rozmowa z nim była bardzo interesująca. Przed plebanią stało jego wielkie auto załadowane walizkami. Ksiądz był w każdej chwili gotów do odjazdu. Z aparatu radiowego wmontowanego w aucie słuchaliśmy komunikatów. Wiadomości były coraz groźniejsze, wojna zbliżała się szybkimi krokami. Dnia 30. 8. odebraliśmy z d–ctwa pułku telefoniczny rozkaz, aby wszyscy oficerowie i podoficerowie zawodowi stawili się w Lichnowych na godzinę 16.00. Pojechaliśmy konno. Wszyscy zebraliśmy się w dużej sali miejscowej szkoły. Po kilku minutach czarną lśniącą limuzyną przyjechał d–ca brygady z kierowcą i żandarmem. Był to mężczyzna w sile wieku, bardzo przystojny, o energicznych ruchach i zdecydowanym wyrazie twarzy, w doskonale skrojonym polowym mundurze. Miał już poza sobą starą i dobrą tradycję dowódcy jazdy. Generał przywitał się przy wejściu z pułkownikiem i każdemu z nas podał rękę. Jeżeli kogoś nie znał, pytał o nazwisko i funkcję. Następnie wszedł za stół nauczycielski i powiedział do nas:
– Panowie oficerowie i podoficerowie. Zebrałem Was wszystkich tutaj, aby Was poznać i zakomunikować Wam, że dzisiaj Kanclerz Hitler odrzucił ostatnie propozycje ministra Daladiera, wobec czego uważam, że wojna jest nieunikniona. Fakt ten niech Was nie przestrasza. Polska nigdy w całej swej historii nie była taką potężną jak jest obecnie i potrafimy sobie z tą wojną dać radę. Sprzymierzone państwa Francji i Anglii raz jeszcze zapewniły nas o gotowości poparcia nas w tej wojnie. Liczę na Was, Panowie, na Wasz pułk i na Ciebie Pułkowniku. Żegnam Was i życzę powodzenia!
Pułkownik Mastalerz i rotmistrz Godlewski (adiutant pułku) odprowadzili generała do samochodu. Powróciwszy, pułkownik zajął miejsce za katedrą i patrzył na nas jakiś czas przenikliwie i w milczeniu. Pierwszy raz miałem możność zobaczenia go z bliska. Postawą swoją reprezentował stylową sylwetkę oficera kawalerii. Był średniego wzrostu, szpakowaty i gładko wygolony, miał rysy człowieka stanowczego i szybko się decydującego, w armii miał opinię odważnego i nerwowo opanowanego. Po chwili przemówił do nas: – Panowie oficerowie i podoficerowie. Słyszeliście, co tutaj powiedział Pan Generał. Od siebie dodam, że żądam od Was bezwzględnego posłuszeństwa i jasnych meldunków. Każdy meldunek musi być jasny i przejrzysty i wtedy tylko jasnymi będą moje decyzje. Niestety objąłem pułk kilka dni temu, znałem Was mało lub prawie wcale, co niezmiernie utrudnia mi dowodzenie. Wiecie Panowie, a zwłaszcza ci którzy dłużej w tym pułku służycie, że 18. p. u. z wojny bolszewickiej wyniósł kilka niejasnych kart historii. Zapamiętajcie sobie Panowie, że jeżeli ja tym pułkiem dowodzę, to te karty muszą być wymazane. Teraz polecam rozjechać się do szwadronów, ułanom objaśnić sytuację, aby przestali czuć się jak na manewrach i być gotowymi w każdej chwili na to, co nas czeka. Obydwa przemówienia cytuję prawie dosłownie.
Odprawa ta wywarła na nas silne wrażenie. Czekając przed szkołą na podanie koni przez luzaków, wymieniliśmy między sobą uwagi i opinie na temat tego cośmy przed chwilą usłyszeli. Zapytałem Jurka Dąbskiego:
– No jak, nadal twierdzisz, że wojny nie będzie?
– Oczywiście, Niemcy w ostatniej chwili cofną się.
Zrobiliśmy o to zakład o dobrą butelkę wina. Los jest złośliwy: Jurek poległ w 36 godzin później jako pierwszy z oficerów pułkowych. Widziałem go wtedy po raz ostatni. Głybowicz pozostał w Lichnowych; z Mlickim i Ossowskim powróciłem do Pawłowa. Wieczorem znowu poszliśmy na plebanię wysłuchać komunikatów. Wiadomości były jak grzmoty przed burzą. W Polsce ogłoszona została powszechna mobilizacja, we Francji i w Anglii zbrojne pogotowie. Tłum ludzi otaczał auto, twarze były zatroskane i poważne. Poszliśmy później do proboszcza na kawę, zaledwie jednak usiedliśmy za stołem, rozległ się sygnał trąbki grającej alarm. Zapinając w drodze pas z pistoletem biegiem ruszyłem do kancelarii do telefonu. Dyżurny telefonista zameldował mi, że został ogłoszony alarm pułku i że mam rozkaz natychmiast kłusem poprowadzić szwadron do Lichnowych. W ciągu kilku minut plutony sprawnie i cicho ustawiły się trójkami na szosie. Cała ludność Pawłowa przyszła na miejsce zbiórki. Zrobiło się ciemno, suchy wiatr wzbijał tumany kurzu. Proboszcz podszedł do mnie, ucałował w obydwa policzki i przeżegnał szwadron krzyżem. Siadłem na konia i podałem komendę do wsiadania. Po chwili ruszyliśmy kłusem w zapadającą noc w kierunku granicy niemieckiej. W Lichnowych wszyscy d–cy szwadronów byli właśnie na odprawie u pułkownika. Pułk zastałem w pogotowiu bojowym, konie pod siodłami, pierwszy szwadron wyszedł obsadzać granicę. Zająłem wyznaczony mi rejon zakwaterowania, wystawiłem ubezpieczenia i wyznaczyłem służby. Pozwolono mi rozsiodłać konie. Załatwiwszy to wszystko położyłem się na słomie przed stodołą, siodło podsunąłem pod głowę i nakryłem się płaszczem. Wokół panowała głęboka cisza, tylko zza ściany dochodziło parskanie koni chrupiących siano, przyciszone rozmowy ułanów i brzęk ostróg spacerującego rontu. Chciałem usnąć i wypocząć póki jeszcze można, tysiące jednak myśli przesuwały się przez głowę: co porabia rodzina, czy wszystkie prywatne sprawy dobrze przewidziałem i ustawiłem? Wkrótce rzeczywistość wykazała, że wszystko ułożyło się inaczej niż można by przewidywać. Noc minęła bez wypadków.
Nadszedł ranek 31.8. Mlicki odszedł do d–twa pułku w charakterze oficera ordynansowego, jego pluton objął ppor. Uranowicz. Do pułku przyjechał młody kapelan. Poobsiadawszy opłotki grzaliśmy się w słońcu i paląc papierosy opowiadaliśmy kawały. Poznaliśmy się szybko i w takich warunkach prędko zacieśniały się węzły koleżeństwa. Wieczorem, gdy w miejscowym zajeździe jadłem kolację, nadjechał konno mjr Malecki. Zaprosiłem go do swojego stolika. Gdy zapytałem co myśli o sytuacji, odpowiedział mi: – Panie poruczniku, wracam właśnie z objazdu granicy na naszym odcinku, patrzyłem przez lornetkę na drugą stronę. Cisza kompletna i nie widać nikogo. W wojnę nie wierzę. Gdyby miała być to już by była. Hitler nie pozwoliłby się nam zmobilizować, tutaj spokojnie przyjść i zająć stanowiska. Postoimy jakiś czas i wszystko rozejdzie się po kościach.
Widocznie więcej ludzi podzielało jego zdanie. Na sali panowała wesoła atmosfera, wszystkie stoliki były zajęte i przepijano do siebie gęsto. Jakiś kapitan z 11. d.a.k. sypał rosyjskimi kawałami wzbudzając salwy śmiechu, a przecież do granicy mieliśmy tylko 2 km. W końcu żołnierz nie może martwić się na zapas. Śmialiśmy się później w gorszych sytuacjach i to ma swój żołnierski wdzięk. Po kolacji poszedłem na swoją kwaterę. Powietrze było parne i duszne, zbierało się na burzę. Obszedłem rejon i poszedłem spać. O godz. 24.00 obudził mnie goniec z poleceniem abym się stawił do d–cy szwadronu. Głybowicza zastałem w izbie przy lampce naftowej pochylonego nad mapami. Zakomunikował mi, że szwadron nasz ma o godz. 3.00 pójść na granicę i zluzować 1. szwadron na linii ubezpieczeń. Wręczył mi 16 odcinków map sztabowych 1:100.000, piętnaście obejmujących tereny na zachód od Gdańska i jedną terenu na którym znajdowaliśmy się obecnie. Oczywiście te pierwsze nigdy nie okazały się potrzebnymi w tej kampanii, świadczyły tylko o wielkim optymizmie w założeniach operacyjnych. W ciągu prowadzenia wojny brak map dawał się nam dotkliwie odczuwać. Jeżeli ktoś posiadał potrzebny odcinek terenu, inni na postojach odrysowywali je.
Rozbudziłem plutony, kazałem siodłać i obroczyć z owsiaków konie a kucharzom gotować śniadanie. Powietrze było duszne i parne. Szerokie błyskawice rozdzierały niebo. W oddali grzmiało, chmury o fantastycznych kształtach i barwach przewalały się przesłaniając księżyc. Było w tym wszystkim coś niesamowitego, czułem jakiś psychiczny i fizyczny ucisk, jakąś niecodzienną grozę w przyrodzie obejmującą świat. O godz. 3.00 byłem gotów do odmarszu, Głybowicz jednak nie przyszedł. Kazałem luzakowi przynieść wody do mycia. Burza minęła, gęsta mgła rozpostarła się nad nami. Zacząłem właśnie myć ręce, gdy od strony granicy rozległy się wystrzały artyleryjskie wibrujące przeciągle w wilgotnym powietrzu. W ułamku sekundy uświadomiłem sobie rzeczywistość: zaczęła się wojna. Spojrzałem na ręczny zegarek, który położyłem na kamieniu obok miednicy. Była punktualnie 4.45.
Wszyscy stanęli jak wryci, zwróceni twarzami ku zachodowi, patrząc w tamtą stronę, jakby chcąc wzrokiem przebić mgłę. Z kwater poczęli wybiegać oficerowie dopinając mundury i wrzucając na siebie części ekwipunku. Konie popodnosiły głowy do góry i gryząc mundsztuki toczyły wokół nerwowymi oczami. Powietrze jęczało ciężko rozdzierane lecącymi nad nami pociskami, artyleria niemiecka ostrzeliwała właśnie Chojnice.
– No, chłopcy – mamy wojnę – powiedziałem.
Wtem, prawie nad naszymi głowami, z rykiem motoru wyskoczył z niskich tumanów mgły samolot z krzyżami na kadłubie. Prawie jednocześnie rozległ się pojedynczy strzał karabinowy i samolot uleciawszy 300 – 400 m z potężnym hukiem runął na ziemię za naszą stodołą. Ziemia drgnęła pod nogami, wystraszone konie stojąc na zadach szarpały się w rękach ułanów. Okazało się, że strzelił kpr. Gadomski i jak stwierdzono, trafił pilota w głowę. Dla tego ostatniego kampania ta rzeczywiście trwała rekordowo krótko. Oczywiście celny strzał był przypadkiem i być może był to pierwszy samolot niemiecki strącony w tej wojnie. Od strony granicy, jak trzask rozrywanego płótna odezwały się długimi seriami ciężkie karabiny maszynowe, a ogień artylerii nieprzyjacielskiej skierował się na nas, pociski jednak przenosiły, rozrywając się na mokrej łące tuż za wsią. Z trzaskiem otwierały się drzwi we wszystkich domach i ludność z płaczem i głośnym zawodzeniem poczęła wybiegać na podwórza i na drogę, wypędzając inwentarz z budynków i zakładając konie do wozów. Zewsząd rozlegał się ryk krów, klamor ptactwa i nawoływania wystraszonych mieszkańców, stada gołębi wirowały ponad dachami. A przed kilku minutami to była cicha uśpiona wieś.
Tak nad całą Polską przebiegł pierwszy powiew huraganu wojny i ci co ją wywołali może wówczas nawet nie wiedzieli, że obejmie on większość globu ziemskiego i przeinaczy oblicze świata. Szwadrony 2. i 3. zaczęły wyprowadzać konie na drogę, szwadron k. m. turkocząc taczankami po bruku kłusem jechał w kierunku granicy. Z przyjemnością patrzyłem jak woźnice pochyleni do tyłu, z napiętymi lejcami kierowali pięknymi trójkami rwących się do biegu koni, podobieranych maścią i wzrostem. Niemcy nadal bili w bagno, na granicy strzelano, nasz d. a. k. stojący gdzieś z tyłu za nami począł im odpowiadać. Stałem w podwórzu z kapelanem obok swojego plutonu i paląc papierosa oczekiwałem na rozkazy. Jakoż nadbiegł Głybowicz ze spieszonym 3. plutonem i rozkazał mi dołączyć do siebie. Koniowodów pozostawiłem za kościołem. Do granicy biegła piaszczysta droga i po niej poprowadził nas d–ca szwadronu. Minęliśmy d–cę pułku i rtm. Raczyńskiego, stojących przy zabudowaniach z mapami w rękach. Na prawo od nas poszedł 2. pluton i kolarze. Wyniosłość terenowa zasłaniała nam obraz toczącej się bitwy. Uszliśmy około pół kilometra i zapadli w przydrożnym rowie. Nadjechał wóz amunicyjny i pobraliśmy ręczne granaty. Od granicy ukazała się taczanka pędząca szerokim galopem, na tylnym siedzeniu siedział ułan trzymając na rękach drugiego z zalaną krwią głową i zwisłymi ramionami. Przejeżdżając obok zawołał:
– Pan porucznik Dąbski zabity!
Andrzej Ossowski, szwagier poległego, przechylił się do ziemi i ukrył twarz w dłoniach. Popatrzyłem na swoich chłopaków, kilku było bardzo bladych, nic dziwnego – zobaczyli po raz pierwszy wojnę. Otrzymałem rozkaz powrotu do wsi i obsadzenia gospodarstwa leżącego na jej lewym krańcu. Rozrzuciłem pluton tyralierą w chłopskim sadzie, sam położyłem się pomiędzy kpr. Topolewskim z jego rusznicą ppanc. i kpr. Gadomskim z r.k.m. Przede mną teren spadał dość gwałtownie tak, że pole widzenia miałem ograniczone do 400 metrów. Nasze oddziały z pierwszego rzutu odchodziły pieszymi tyralierami do tyłu. Z załadowaną bronią i granatami pod ręką oczekiwaliśmy dalszego rozwoju sytuacji. Artyleria umilkła, dzień zrobił się upalny. Leżeliśmy tak około 15 minut, gdy usłyszeliśmy przed sobą odgłos motorów i wkrótce warcząc jak złe psy i chrobocząc żelaziwem wypełzły wprost na nas z niziny dwa sino – zielone czołgi najeżone lufami. Wrażenie było duże, wobec tych potworów człowiek czuł się jak bezbronny robak skazany na zgniecenie. Przywarliśmy do ziemi, kpr. Topolewski przycisnął do policzka kolbę rusznicy.
– Jeszcze czas, jeszcze czas – szepnąłem do niego.
Niemcy nas nie widzieli, zasłaniał nas bowiem parkanik z rzadkich żerdzi. Gdy pierwszy czołg podpełznął na jakieś 50 metrów, kapral strzelił. Czołg natychmiast stanął, motor zamilkł, z obydwu stron jego metalowego korpusu wyskoczyło po dwóch ludzi w czarnych mundurach i padli na ziemię. Gadomski dał ognia po nich, ja krzyknąłem pełen emocji i triumfu. Rozległ się trzask naszego r.k.m., na tę odległość nieomylny, i cztery ludzkie ciała zasypane pociskami, drgając jak ryby na pisku, wkrótce legły nieruchomo obok swojego pojazdu. Drugi czołg odwrócił się do nas bokiem i otworzył ogień; miałem wrażenie że ktoś grochem garścią sypie po warzywach i chwastach naszego sadu. Wystrzeliwszy całą taśmę czołg cofnął się do tyłu i zginął w zagłębieniu terenu. Ułan leżący w tyle linii ze skrzynką amunicyjną został ranny w łydkę, drugi miał przestrzelone płuco; obaj odjechali na punkt opatrunkowy w dobrej formie.
Byliśmy rozgorączkowani pierwszą potyczką i ucieszeni z odparcia natarcia, radość jednak trwała krótko. Niemcy znowu otworzyli ogień artyleryjski, wzniecając miejscami pożary. Jeden z nich trafił w pobliską stodołę. Nasze działko ppanc., stojące gdzieś w ukryciu rozbiło unieruchomiony czołg. Otrzymałem rozkaz wycofania się do wsi. Szedłem na końcu oddziału z pistoletem w ręku, oglądając się za siebie aby nie zostać zaskoczonym. Mój zastępca plut. Nachtlik pełen niepokoju oczekiwał nas z końmi za kościołem. Szwadrony wyjeżdżały z Lichnowych, ktoś wołał że czołgi niemieckie już wchodzą do wsi, Mlicki przegalopował z hełmem nasuniętym na oczy. Piękna gniada klacz wysokiej krwi sadziła pod nim długimi szczupakami. Powietrze przesycone było dymem i kurzem. Jadąc stępa natknąłem się u wylotu wsi na 3 szwadron. Od oficerów dowiedziałem się, że mój szwadron już odszedł, co zresztą okazało się nieprawdą. W dalszej drodze napotkałem folwark kompletnie opuszczony, stado rasowych krów wypędzone prawdopodobnie w obawie pożaru pasło się w polu, buhaj pozostawiony w oborze ryczał nerwowo, na podwórzu leżał wywrócony koszyk z jajkami, nigdzie żywego ducha. Wkrótce dołączyłem do swego szwadronu, który nadszedł z tyłu. Nad Lichnowymi wzbijał się słup czarnego dymu, było około 10–tej.
W Racławkach połączyliśmy się z pułkiem. W środku wsi, z wysokiego gniadego wałacha płk. Mastalerz oglądał przechodzące stępem szwadrony. W szeregach panował nastrój spokoju i powagi, konie raźno parskały. Za zabudowaniami bateria 11 d.a.k. biła ponad naszymi głowami w kierunku nieprzyjaciela. Pułk zatrzymał się w Sternowych. Otrzymałem rozkaz obsadzenia plutonem małego sosnowego lasku pomiędzy Sternowymi i Nową Cerkwią; zaledwie jednak wykonałem go, nadjechał motorem por. Głybowicz z rozkazem powrotu. Całym czwartym szwadronem powróciliśmy do Racławek i ukrywszy konie za budynkami, rozrzuciliśmy się tyralierą w dwóch rzutach. Wysunąłem się naprzód z sekcją r.k.m., przypuszczalnie w polu obserwacji dywersanta, bo Niemcy natychmiast rozpoczęli arylerią atak ogniowy i od razu pierwszy pocisk upadł na linię. Granaty rozrywały się gęsto wśród nas. Ułani przywarli do ziemi, por. Głybowicz spokojnie spacerował wzdłuż linii. Jeden z wybuchów przewrócił go i obsypał piaskiem. Lornetką obiegłem przedpole i zobaczyłem dwóch jeźdźców na siwych koniach jadących do nas kłusem. Byli to obserwatorzy z d.a.k., podchorąży i bombadier, i zwijali kabel. Podchorąży, wysoki, wesoły dziobaty chłopak z pogiętym od pocisku naczółkiem hełmu, miał uradowaną twarz i zawołał do nas pokazując ręką do tyłu:
– Niemcy kładli się jak snopy, biliśmy jak w kaczy kuper!
Wierzę w to. Nasi artylerzyści byli na wysokim poziomie i strzelali dobrze, jeśli mieli ku temu odpowiednie warunki. W dalszym przebiegu kampanii trudno było mówić o prawidłowym przygotowaniu ognia, była to raczej improwizacja i strzelano na pałę. Brakowało map, kabla, nie było czasu na zorganizowanie obserwacji naziemnej, obserwacja lotnicza nie istniała.
Powróciliśmy do Sternowych nie poniósłszy żadnych strat. Głybowicz zameldował się u płk. Mastalerza. Stał on pod drzewem przy drodze, w furażerce na głowie, spokojny i poważny, obok luzak trzymał konie i hełm. Utrwalił mi się w pamięci ten obraz, gdyż pułkownika widziałem wtedy po raz ostatni. Obok, w głębokiej piaskowni 2 szwadron pobierał z kuchen obiady, rtm. Świeściak na czele swojego 1–go szwadronu, przejeżdżał obok, z fajeczką w zębach i uśmiechem na suchej pociągłej twarzy. Dzień był słoneczny i upalny, strzały umilkły, zrobił się miły nastrój, jak na manewrach. Mój szwadron dostał rozkaz odejścia do Lutni i zajęcia tam stanowisk obronnych. Pojechaliśmy bez 2–go plutonu, z 2 c.k.m. na taczankach. Była to wieś ciągnąca się wzdłuż drogi na przestrzeni około 1,5 km, odległa od Sternowych o 1 km, zastaliśmy ją całkowicie wyludnioną. Konowodni zajęli się pojeniem i karmieniem koni, reszta ułanów rozrzuciła się małymi grupkami wzdłuż rowu drogowego, posilając się z chlebaków i z zapasów pozostawionych przez gospodarzy w otwartych domach. Czas mijał powoli, nerwy się odprężały i ludzie leżąc na murawie poczęli zasypiać. Mając wolny czas i korzystając ze światła dziennego, przestudiowałem dokładnie mapę, aby wiedzieć gdzie jestem, co jest po bokach i z tyłu, aby być z grubsza zorientowanym na wypadek samodzielnej akcji. Przed sobą miałem daleki wgląd w teren, Sternowy zasłaniał mi lasek. Około godz. 17 odezwała się artyleria niemiecka i pociski zaczęły padać na Sternowy, gdzie pozostał pułk; zaraz później usłyszałem przeciągłe hurra, hurra! Poderwałem się na nogi, wiedziałem co to znaczy: pułk szedł do szarży. Długie serie z broni maszynowej odpowiedziały natychmiast przeciągłym trzaskiem i równie nagle wszystko się uciszyło. Zza lasu dochodził już tylko jakiś straszny zgiełk i nawet pojedyncze rozpaczliwe krzyki ludzkie, kilkadziesiąt koni bez jeźdźców z rozwianymi grzywami i ogonami wypadło galopując z wodzami zwieszonymi pod nogami, na jednym leżał ułan trzymając się oburącz szyi, zwalił się wkrótce na ziemię. Po kilku minutach zaległa śmiertelna cisza, spłoszone konie zaczęły się spokojnie paść na polach. Zrobiło mi się zimno, zrozumiałem: pułk poniósł klęskę.
Pułk nasz miał za zadanie opóźnianie nieprzyjaciela w marszu. Nie znam rozkazu określającego głębokość pasa i czasu, dlatego nie jestem kompetentnym aby osądzać, czy decyzja szarży była koniecznością. Przypuszczam, że pułkownik chciał odepchnąć Niemców aby odzyskać w ten sposób utracony teren i zyskać na czasie. Natarcie skierowane było przeciwko batalionowi piechoty i może miałoby szanse powodzenia, gdyby nie to że w zagłębieniu terenowym stało kilka nierozpoznanych czołgów, i to głównie one ogniem całej posiadanej broni pokładowej zniszczyły pułk. Lansowana powszechnie wersja, że kawaleria szarżowała na czołgi jest w danym wypadku błędna. Pułkownik prowadził szarżę osobiście, obok niego Tadeusz Mlicki, przed 1 szwadronem rtm. Świeściak, wszyscy trzej polegli. Ppor. Unrug został ranny, pod rtm. Godlewskim zabito konia. Są to ci których pamiętam.
Największe straty poniósł 1–szy szwadron idący w pierwszym rzucie; oceniam że ogółem poległo około 100 ułanów. Wobec przeciwnatarcia nieprzyjaciela, dysponującego kolosalną przewagą ogniową, było niemożliwością zebrać rannych i pogrzebać zabitych. Pozostawiam wojskowym historykom ocenę tej szarży z punktu widzenia taktycznego. Płk. Mastalerz dotrzymał słowa i wykreślił z historii 18 pułku Ułanów Pomorskich te „niejasne karty”. Wspominam Go z głęboką czcią żołnierską. Dowództwo pułku objął teraz mjr Malecki i poprowadził przerzedzone szeregi przez Rytel, omijając Lutynię. My pozostaliśmy na swoich stanowiskach z zadaniem osłonięcia ich odwrotu. Zapadał mrok. Byliśmy strasznie przygnębieni poniesionymi stratami. Spodziewałem się lada minuta uderzenia niemieckiego na naszą tak rzadko obsadzoną linię. Na południe od Lutynii słychać było daleki szum przejeżdżających motorów, przez wieś przejechała kłusem bateria 11 d.a.k., wreszcie zrobiła się noc, a nas nikt nie zaczepiał. Cisza ta zaczęła mnie niepokoić, obawiałem się że możemy zostać odcięci.
Poszedłem odszukać Głybowicza aby dowiedzieć się od niego jak długo właściwie mamy pozostawać w Lutynii. Znalazłem go na podwórzu jednego z gospodarstw, siedzącego na wiązce słomy. Jadł razowy chleb popijając śmietaną, na moje pytanie odpowiedział krótko:
– Aż do odwołania.
Przysiadłem się obok. Wyszedł księżyc, zrobił się widno, cisza panowała urzekająca. Około 23–ej nadjechał na rowerze kolarz, przywożąc ustny rozkaz majora, abyśmy jak najspieszniej opuścili Lutynię i maszerując przez Rytel dołączyli do pułku w miejscowości xx (zapomniałem nazwę). Poszedłem zdjąć ze stanowiska ckmi szedłem właśnie do koni, aby polecić podciągnąć popręgi, gdy nadbiegł do mnie ułan z południowego ubezpieczenia z meldunkiem, że piechota niemiecka wchodzi do wsi. Tam właśnie jeszcze przed nastaniem nocy ktoś podpalił stożek siana. Jak wspomniałem, wieś była długa i niemiecka piechota idąc w warunkach bojowych i rozpoznając teren nie mogła dojść tutaj wcześniej niż za 20 minut, mieliśmy więc czas aby odjechać bez przyjmowania walki. W największej ciszy ustawiłem szwadron za budynkami w małym sosnowym lasku. Nadszedł właśnie Głybowicz i zapytał mnie:
– Dlaczego szwadron nie stoi na drodze?
– Bo Niemcy wchodzą do wsi i mogliby nas na drodze wystrzelać.
– Nie, niemożliwe aby już tutaj byli.
– Czy mam szwadron wsadzać na konie?
– Nie, pójdziemy pieszo.
– Ale przecież major rozkazał odchodzić jak najprędzej.
– Nie możemy wykończyć koni w pierwszym dniu wojny.
Poszliśmy więc pieszo szeroką piaszczystą drogą. Na przedzie patrol bojowy: starszy ułan plus ułan, za nim Głybowicz ze mną, później mój pluton spieszony do walki, moi koniowodni, 3-ci pluton w wodzach i na końcu taczanki. Noc była ciepła i widna. Uszliśmy z kilometr; na horyzoncie zaczerniała ciemna taśma lasów rytlowskich. Od niej oderwała się jakaś czarna plamka, która zaczęła się powiększać w oczach. Był to jeździec jadący krótkim galopem, ciągnął się za nim tuman kurzu. Był to kapral Kłos. Zatrzymał konia przed nami, zasalutował i zapytał Głybowicza:
– Panie poruczniku, czy dotarł do Pana kolarz od Pana Majora?
– Tak.
– Pan Major nie był pewien i kazał mnie pojechać i zameldować, aby szwadron jak najszybciej doszedł do xx przez Rytel. Ale, Panie poruczniku, w Rytlu są Niemcy, ja lasem objechałem.
– Dziękuję kapralowi, proszę dołączyć do ogona kolumny.
Szliśmy dalej. Uważając postępowanie swojego dowódcy za nierozważne, zwróciłem się do niego:
– Słuchaj Jurek, przecież możemy się dostać do xx przez Sperewinkę i ominąć Rytel.
– Major kazał iść przez Rytel.
– Tak, ale major wysyłając kolarza a teraz Kłosa, mógł nie wiedzieć że Rytel jest już zajęty.
– I na pewno nie jest zajęty; Kłos dostał stracha.
Przestałem go przekonywać. Zagłębiliśmy się w stary bór, zrobiło się od razu ciemno. Szliśmy w najgłębszym milczeniu i tylko koła taczanek stukały niekiedy na korzeniach. Uszliśmy tak może pół kilometra, gdy nasz patrol bojowy idący przed nami na jakieś 150 metrów nabiegł cicho i starszy ułan zameldował szeptem:
– Panie poruczniku, Niemcy są w lesie, słyszeliśmy niemiecką rozmowę.
Stanęliśmy.
– Strach was obleciał, zdawało się wam, marsz naprzód! – rozkazał Głybowicz.
Obaj ułani byli tak strwożeni, iż żaden się nie ruszył, tylko stali nieruchomo obok nas, łapiąc ustami powietrze. Ja nie miałem wątpliwości że mówią prawdę, wreszcie po co ma się wysyłać ubezpieczenie, jeśli neguje się jego meldunki. Nie chciałem już powtarzać propozycji przejścia przez Sperewinkę, wiedziałem że zostanie odrzucona, a nie chciałem się narażać na zarzut tchórzostwa. Ogarnęła mnie jakaś zła pasja, zacisnąłem zęby i ruszyłem środkiem drogi naprzód. Podążył za mną i zrównał się ze mną Głybowicz, za nami poszedł patrol i cała kolumna. Uszliśmy nie więcej niż 100 metrów, gdy z lewej strony drogi, między drzewami zabłysło światło latarki elektrycznej, przebiegło przez drogę i zgasło w najbliższych drzewach. Zaraz potem usłyszałem wyraźną, skandowaną niemiecką komendę:
– Vom rechts, vom links – Feuer!
Momentalnie upadłem na ziemię, z gąszczów lasu odezwał się piekielny trzask broni maszynowej. Obok mnie o sekundę później padł Głybowicz. Nie wiem ile c.k.m–ów strzelało, w lesie i w nocy hałas ich jest tak głośny że trudno to ustalić gdy strzelają z jednego miejsca. Trzask zagłuszył wszystkie inne odgłosy i nie słyszałem co się dzieje w tyle za mną. Pociski leciały z szumem i gwizdem nade mną. Trwało to może minutę, może dwie. W czasie jest to krótko, ale dostatecznie długo aby zniszczyć oddział jazdy stojący w zwartej kolumnie przed lufami. Gdy ogień ustał, przekulnąłem się przez drogę do rowu, wyciągnęlęm pistolet i cały magazynek wystrzeliłem w kierunku karabinów. Ogień wznowiono. Schylony ruszyłem biegiem łukiem do tyłu, kule pukały naokoło po sosnach, wreszcie cisza znowu ogarnęła bór. Szedłem teraz powoli do tyłu między drzewami równolegle do drogi, napotykając co kilka kroków kryjących się ułanów ocalałych z pogromu, którzy dołączali do mnie uradowani że znaleźli kogoś u kogo otrzymają opiekę. Było ich sześciu, wśród nich kpr. Gadomski z r.k.m. Odszedłszy od miejsca klęski około pół kilometra wyszliśmy na znaną drogę, była kompletnie pusta. Decyzję miałem już gotową: ponowny marsz na Rytel, podobnie jak powrót do Lutynii nie miały sensu, należało jak najszybciej podążać do pułku przez Sprewinkę. Słyszałem jeszcze przed wojną, że nasza główna linia obronna ciągnie się przez Brdę, Bory Tucholskie, Noteć i jeziora Wągrowieckie. Sprewinka leżała na skraju puszczy miedzy dwoma jeziorami. Liczyłem na to, że przejście takie, z natury obronne, musi być umocnione i bronione, spodziewałem się także, że na tym odcinku spotkam część swojego szwadronu i koni ocalałych spod ognia. Osłonięty przez ułanów przy lampce zorientowałem mapę, i ruszyliśmy wąską leśną dróżką. Napotkany drogowskaz upewnił mnie o dobrym kierunku. Do Sperewinki było 3 km. Szliśmy rzędem, dróżka wiła się malowniczo wśród świerkowego młodnika. Przykrym było, że pozostaliśmy bez koni; w czasie ucieczki przez las urwał mi się z ręki zegarek, przy siodle została pamiątkowa zdobyczna karabela czerkieska i płaszcz, w jukach drobiazgi codziennego użytku. Ale to były sprawy mało ważne, gorsze było że miałem tylko 6 ludzi. Jak się później dowiedziałem, Andrzej Ossowski przyprowadził także kilku ułanów inną trasą, przeprawiając się łódką przez jezioro. Los Głybowicza jest mi do dziś nieznany. Przed samą Sperewinką ujrzeliśmy na drodze dwóch stojących piechurów. Błyszczały w świetle księżyca ich hełmy i bagnety na karabinach. Padliśmy na trawę pod świerkami, oni zauważyli nas również, bo przełożyli broń z ramienia do ręki. Nasi czy Niemcy? – trudno było odróżnić. Wziąłem pistolet do ręki i ruszyłem do nich. Oni przyłożyli karabiny do oka i zawołali:
– Stój! Kto idzie?
– Swoi, 18 pułk ułanów – odpowiedziałem. Podeszliśmy do siebie.
– Chłopcy, jaki oddział stoi w Sperewince?
– Nasza drużyna z Obrony Narodowej.
– I kto jeszcze?
– Nikogo więcej nie ma i my zaraz stąd odchodzimy.
Jakoż ruszyli do tyłu, my za nimi. Grobla między jeziorami miała około 50 m długości i 3 m szerokości, zagrodzona była drewnianym kozłem oplecionym drutem kolczastym. Piechurzy kozioł odsunęli. Za groblą teren podnosił się stromo, stało tam kilka biednych opuszczonych chat. Drużyna odeszła niezwłocznie, my zostaliśmy sami. Usiadłem na kamieniu, zdjąłem hełm i wytarłem spocone czoło, poczułem się bardzo wyczerpany. W dole srebrzyły się dwie tafle wody, wokół stał majestatyczny bór; była taka cisza że możnaby palić świece, a w przyrodzie spokój urągający rzeczywistości. Patrzyłem na zachód, gdzie pozostały ciała poległych towarzyszy. Bolesną była świadomość, że pułk poniósł tak wielkie straty w ciągu kilku pierwszych godzin wojny – gdybyż chociaż zwycięskiej, gdybyśmy chociaż szli naprzód i zdobywali. W dodatku najgroźniejszy przeciwnik: Luftwaffe, oszczędził nas dotychczas całkowicie na tym odcinku. Mój szwadron został zniszczony, sam zadając nieprzyjacielowi niewielkie straty. Przyczyną było karygodne dowodzenie, lekceważenie wszystkiego czego nas w wojsku uczono. A jednak dzień ten dobrze wspominam, ponieważ biliśmy się ofiarnie, w ludziach był zapał gdyż wierzyliśmy w zwycięstwo.
Mnie osobiście oczekiwało kilka dni tułaczki i upokorzeń.
Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej leśną drogą. Mapa skończyła się, ale instynkt myśliwego i wieśniaka pomagał w wyborze drogi. Przez Brdę przewiózł nas łódką napotkany chłop. Na drugim brzegu nie znaleźliśmy również żadnych naszych oddziałów. Niebo na wschodzie już bielało, gdy doszliśmy do wsi Zapędowo. Stała tutaj kompania Obrony Narodowej, ludność pakowała się na wozy. Byliśmy bardzo zmęczeni, zarządziłem więc odpoczynek. O godz. 6 obudził mnie dyżurny ułan meldując, że piechota już odeszła i jesteśmy sami we wsi. Pomaszerowaliśmy dalej, ciągle lasami. Po godzinie weszliśmy na szosę i spotkaliśmy na niej stępem idący dywizjon artylerii lekkiej z 9. d.p. Od oficerów dowiedziałem się, że Niemcy zajęli Chojnice, że 9. i 27. d.p. odchodzą w dół korytarza i sugerowali że także w tym kierunku musi iść Pomorska Brygada Kawalerii. Pozwolono nam dosiąść się do taboru. Dywizjon zjechał niebawem z szosy na piaszczysty trakt. Tutaj spotkałem grupę kilkudziesięciu lżej rannych koni z naszego pułku, prowadzonych do Lniano. Wachmistrz komendant poinformował mnie, że tam powinienem znaleźć pułk. Porzuciłem tabor i najkrótszą drogą, duktami leśnymi ruszyłem do Lniana, ucieszony że wkrótce zakończy się nasza tułaczka. Tabor który opuściliśmy uległ wielkiej panice: od tyłu nadjechał jakiś major i galopując wzdłuż kolumny krzyczał: Ludzie, ratujcie się, kawaleria niemiecka na tyłach!.
Część taborzystów pozeskakiwała z wozów i zbiegła do lasu, inni zaczęli batożyć konie i dla ulżenia im wyrzucać na drogę wieziony ładunek. Przypuszczam, że ten major musiał być dywersantem. Nikt go nie zatrzymał, nikt do niego nie strzelał - tak jak nagle się ukazał tak nagle gdzieś przepadł. Wojsko nie orientowało się jeszcze wtedy w rozmiarach dywersji, zresztą nikt nie ośmieliłby się strzelać do oficera. W następnych dniach podejrzliwość na tym tle przybrała rozmiary histerii, której ofiarami padali niewinni ludzie. W dalszej drodze w opuszczonej leśniczówce zjedliśmy śniadanie, chleb razowy i marynowane wiśnie. W pierwszej napotkanej wsi natknąłem się na d-cę naszego plutonu kolarzy, od niego dowiedziałem się że pułk stoi 2 km dalej we wsi Gacko (Gacno?) Duże. Wkrótce meldowałem się w chłopskiej izbie u mjra Maleckiego. Siedział za stołem z rtm. Godlewskim, obaj przygnębieni i wymizerowani. Gdy tylko zobaczyli mnie w progu, zerwali się nerwowo i major zapytał:
- Panie poruczniku, gdzie jest 4. szwadron?
- Jestem ja i 6 ułanów, Panie majorze.
- A gdzie reszta, gdzie Głybowicz?
Opowiedziałem mu krótko co nas spotkało, nie krytykując d-cy szwadronu. Z kolei dowiedziałem się od majora o losach pułku. Straciliśmy dowódcę, 7 oficerów, prawie 50% stanów w szeregach, 2 działka i część taboru. Z mojego szwadronu jako jednostka pozostał tylko 2. pluton ppor. Uranowicza.
Obok domu w którym rozmawialiśmy przejeżdżał właśnie 16. p.u. Od ułana odebrałem luźno prowadzoną pod siodłem gniadą klacz, była wyczerpana, z zapadniętymi bokami i na drżących nogach. Major polecił mi zameldować się u niego następnego dnia, noc miałem spędzić przy taborze. Cała nasza brygada karmiła konie za wsią, w pobliskim lesie. Spotkałem się z Ossowskim i Uranowiczem i odnalazłem ułana Zienkiewicza z moją walizą na wozie. Słońce chyliło się ku zachodowi , gdy rozległ się huk motorów i 2 bombowce z krzyżami na kadłubach ukazały się ponad konarami sosen. Szwadron c.k.m. natychmiast otworzył ogień i samolot runął opodal w płomieniach, drugi poderwał się ku górze i uciekł. Za nastaniem mroku tabor ruszył do rejonu Świecie (...)
Antoni Tarnowski (1949 – 1950)