Strona główna > Materiały > II WOJNA ŚWIATOWA > Okupacyjne wspomnienia (cz. 2)
Do roboty, do roboty...
Rok szkolny kończył się w ostatnich dniach marca 1942 r. Jeszcze w tym miesiącu zobowiązany zostałem do zgłoszenia się w miejscowym Arbaitsamt – cie po odebranie nakazu pracy. Nie miałem pełnych 14 – tu lat. Byłem chudy i mały (poniżej 150 cm i wadze ok. 40 kg). „Aber Dienst ist Dienst” (służba, służbą – nie ma wyboru). Zgłosiłem się więc do firmy produkującej maszyny rolnicze (Maschinenfabrik und Eisengiesserei Carl Schulz, Konitz, Wilhelmsplatz 3), kieraty, sieczkarnie, małe młocarnie i wialnie, a także najprostsze kosiarki, wytwarzające we własnej odlewni żelaza, części zamienne do tych maszyn i ich podzespoły. Ja bidula, knopek nieco oczytany, techniczny analfabeta – do jakiejś fabryki żelastwa! Ale mus - to mus... Dostałem umowę pracy jako goniec (Laufbursch). Przydzielono mi rower trójkołowy z bagażnikiem, przed kierownicą, którym rozwoziłem części zamawiane przez rolników (przede wszystkim Niemców). Jeździłem do Lichnów, Ogorzelin, Silna, Pawłowa itd.
Oprócz tego odbierałem i nadawałem pocztę (listy i paczki), przynosząc także wyciągi bankowe (z ówczesnego Bankvereinu, dzisiaj Urzędu Skarbowego), co jednak było gdzieś połową obowiązującego (dorosłych) 10 godzinnego dnia pracy, a nieletnim uczęszczającym do Berufsschule (szkoły zawodowej), w dniach zajęć, obniżano ten czas o kilka godzin. Pierwszym moim zajęciem głównym w tej fabryce było uporządkowanie olbrzymiej piwnicy, w której – na regałach i podłodze (w fatalnym stanie) – znajdowały się części zamienne do tych wszystkich maszyn. To było w miejscu, gdzie jest dzisiejszy parking marketu Netto, od strony targowiska, w wyburzonych budynkach po fabryce i odlewni żeliwa, jakie w okresie powojennym użytkowała spółdzielnia „Mechanik”. Większość porządkowanych części, datowanych na czasy Bismarcka, nadawało się tylko na złom, ale pozostałe trzeba było oczyścić papierem ściernym, szczotką stalową itp. Było to trudne, żmudne i cholernie nudne. Uporałem się z tym do gwiazdki, mając nadzieję, że kolejne obowiązki będą bardziej atrakcyjne. A atrakcje się zdarzały...
Gdy kiedyś, powracając z poczty lub banku, spotkałem kolegę na ulicy (dzisiejsza Kościuszki), zagadał do mnie po polsku, ja odpowiedziałem, nagle w pobliżu pojawiła się grupka Niemców, członków Hitlerjugend, z których jeden krzyknął „sie haben polnisch gesprochen”. Złoili nas, co się zowie, a dodać tu muszę – bo nie podałem tego w części szkolnej – iż obowiązywał kategoryczny zakaz rozmawiania po polsku. Był dopuszczalny jedynie w domu, ale też nie za głośno, bo można było się narazić na wielkie przykrości i sankcje (kary pieniężne), ale najbardziej powszechne, dla dorosłych także, było pobicie, czy to przez SA, czy innych umundurowanych okupantów.
Czas przedstawić firmę, w której – w jakże niezwykłych warunkach – rozpoczynałem swoją zawodową karierę. Miała ona swoje lata, datujące się na XIX wiek, gdyż tak dom mieszkalny szefa (i jego rodziny), jak i część warsztatowa, wraz z odlewnią, chyliły się ku upadkowi. Sam właściciel był już złożony chorobą, (po sześćdziesiątym roku życia). Jego głównym prokurentem była najstarsza córka Ursel (Urszula), ładna brunetka, jak czekolada z marcepanem, ale mająca ciężką rękę, zwłaszcza dla tych najmłodszych „sztyftów” (uczniów i praktykantów). Znała się jednak na rzeczy, zarówno w sensie ekonomicznym jak i praktycznym, kierując zakładem do końca wojny. Żona Schulza seniora była potężną babą, wypełniającą dużą część schludnej kuchni (niekiedy ja, i inni młodzicy, byliśmy wykorzystani do sporadycznych zakupów) i nie wtrącająca się w firmowe sprawy. Druga córka, Erika, kończąca średnią szkołę w ogóle nie była zainteresowana sprawami firmy. Najmłodszy syn – też Carl – bliski pełnoletności, wyżywał się w Hitler – Jugend, próbując już także sił jako kandydat na kierowcę w specjalistycznej organizacji: Nationalsozialistischer Kraft Ahrerkorps (Narodowo – Socjalistyczny Korpus Kierowców). Jego stosunek do ojcowskiej profesji był zaledwie letni. Senior rodu zmarł chyba późną jesienią 1942 r. (lub też późną wiosną roku następnego). Uczestniczyłem w pogrzebie, podobnie jak pozostali pracownicy (udział w ceremonii nakazano). Ciało pryncypała złożono na ówczesnym cmentarzu ewangelickim (dzisiejsze Wzgórze Ewangelickie) kiedy tam dzisiaj przechodzę, mam rozdwojone – a może roztrojone uczucia. W odwecie za to, co zrobili Niemcy, my Polacy, odpłaciliśmy się pięknym za nadobne. Miejsce (grób) mojego pierwszego szefa jest już nie do ustalenia. Gdy przechodzę koło dzisiejszego Domu Kultury, od strony wschodniej w miejscu, gdzie jest uskok terenu w pobliżu hollu wejściowego, wciąż na nowo przypomina mi się ten pogrzeb, z jednym niesprecyzowanym zapytaniem: gdzie spoczywają teraz szczątki tego człowieka? Dlaczego nie ma tam jego grobu? Gdy przechodzę na przeciwległy cmentarz – Ofiar z Doliny Śmierci – problem powraca. Zadziwiające...
Muszę uzupełnić, iż w „moim” pierwszym zakładzie oprócz robót czysto produkcyjnych (wytwarzanie maszyn) wykonywano także usługi remontowe wspomnianego już sprzętu rolniczego, łącznie z naprawami ciągników (traktorów), zwłaszcza marki Lanz – Buldog. Roboty w fabryce nie brakowało, a 1943 r. otwarto nowy oddział na Bismarckstrasse (dzisiejsza Piłsudskiego). Pod koniec tego roku zatrudnienie sięgało blisko 250 osób (w tym nie więcej niż 8 – 10 pracowników biurowych). Doszła produkcja zbrojeniowa, ale bez wyrobów finalnych. Odlewano żeliwne korpusy, obrabiano je wstępnie, wytaczano otwory, a następnie wysyłano (raz na tydzień jeden wagon – koleją). Odbiorcą był zakład metalurgiczny brata naszego szefa. Było to w Amberg, gdzieś w Bawarii, gdyż tam te nasze podzespoły były wykorzystywane jako jeden z wielu produktów wytwarzanych przez kooperantów. Rygory warsztatowe się nasiliły. Główni dwaj majstrowie – Wollschläger (miejscowy Niemiec) i Tomasz S. – byli odpowiedzialni za jakość. Gdy zda zdarzały się usterki (nie daj Boże błędy dyskwalifikujące wyrób) w warsztatach były sądne dni. Z groźbami kierowania do Gestapo włącznie. Ślusarze, tokarze i szlifierze byli pod stałym nadzorem nie tylko tych dwóch majstrów. Nieoczekiwanie pojawiali się kontrolerzy z Ambergu i wówczas za każde niedociągnięcia można było „beknąć”. Różnie. Ale wojenne okoliczności owocowały tragediami także w zupełnie nieoczekiwanych sytuacjach. Kiedyś do macierzystego zakładu jakiś bauer przywiózł maneż (kierat Rosswerk). Cholernie zapaskudzony bydlęcym gnojem. Majster nakazał trzem nowo upieczonym czeladnikom (nauka zawodu dla tych, co jej nie ukończyli do 1939 r., była kontynuowana) oczyścić ten wytwór techniki, gdyż od tego, co oczywiste – rozpoczyna się każdą naprawę. Gdy za kilka godzin sprawdzał, czy jego polecenie wykonano, ruszyło go, bo dopiero zebrał cięgi od szefowej za jakieś inne „fehlery” (błędy, omyłki). Obrugał tę trójcę ile się dało, żądając natychmiastowego wykonania polecenia. Bohaterowie odmówili! – odpowiadając, że nie będą się babrać w bamberskim gównie. Sprawa zakończyła się tragicznie, bowiem cała trójka wylądowała w Stutthofie. Jeden z nich nie wrócił wcale. Dwaj pozostali dochodzili swoich racji po 1945 r. w polskim sądzie. Do skazania majstra nie doszło.
Biuro i ludzie firmy
Drugim prokurentem (dzisiejszym zastępcą dyrektora ds. ekonomicznych) był p. Józef Sojka, głównym księgowym p. Napieralski (imienia nie pamiętam, długie lata po wojnie rządził finansami w zakładzie remontowym przemysłu ziemniaczanego – u p. Szycy). Biuralistkami, tymi zapamiętanymi, były p. Agnieszka Czarnota (po wojnie nauczycielka matematyki w chojnickim LO) i p. Muzolf (imię poszło w niepamięć). Ja i dwaj koledzy uzupełnialiśmy personel biurowo – magazynowy, pełniąc funkcję gońców (każdy po roku), a także sprzedawców części i wykonując wiele innych obowiązków. (np. kartoteki magazynowe na kilka tysięcy pozycji). Po powołaniu do Wehrmachtu magazynierów, z jednym z kolegów zostaliśmy ich zastępcami... – a mieliśmy po 16 lat! Byłoby tutaj wielkim nietaktem nie odnotować pracowników produkcyjnych, spośród których jeszcze kilka nazwisk zachowało się w mojej pamięci. Seniorami byli tutaj kowale: Paweł Domachowski i Franciszek Weder (ten ostatni po 1945 r. prowadził prywatny zakład na ulicy Batorego). Z licznego grona ślusarzy, tokarzy i szlifierzy wymienię też kilka. Największą estymą cieszył się Leon Kowalikowski (ślusarz wszystkich specjalności, tj. tokarz, szlifierz, itd.), Franciszek Lenz, Alfons Szramka i Zygmunt Rzepiński. To byli chojniczanie, a po wprowadzeniu do zakładu produkcji zbrojeniowej do firmy dojeżdżali robotnicy z Brus, Czerska i okolic. Tu wymienić należy Bernarda Wróblewskiego (prowadził po 1956 r., własny warsztat, przejęty po jego śmierci przez syna Mariana), Stanisława Lamczyka, a także Jasia Mellera z Lichnów.
My kolejni „laufbursze” czyli Zygmunt Domeracki, Stanisław Brygman i piszący te słowa, byliśmy na najniższym szczeblu drabiny zawodowej, ale z racji, iż Polacy stanowili ok. 95 proc. całego personelu, żadnych uprzedzeń i wywyższania się nie było. Gdy Meister Wollschläger albo odlewnik Fehrmann byli nieobecni, tak jak w ślusarni, jak i odlewni żeliwa, rozmowy toczyły się po polsku. Gdy się jednak pojawiali, w ojczystym języku mówiło się szeptem. W 1944 r. wywieziono mnie na „okopy”, gdyż tak określano wówczas przymusową deportację dla zwykłego kopania rowów strzeleckich, ale także i budowy umocnień. Było to w lasach, między Bydgoszczą a Toruniem, w miejscowości Cierpice. Przebywałem tam od czerwca do grudnia przedostatniego roku wojny. Do domu powróciłem – przez Bydgoszcz, gdzie byliśmy poddani procesowi odwszawienia – w przeddzień Wigilii, co jest zawsze związane ze wspomnieniami w tym dniu. Moja matka, kiedy zobaczyła moje „ciuchy”, i przejrzała moje włosy, zarządziła zdecydowanie: - „zwal to wszystko, wynieś na podwórze, obleję to naftą, a tobie zgolę włosy i wskakuj do wanny! Rozkaz matki, to więcej niż wydany przez jakiegokolwiek generała.
Po nowym roku wróciłem do roboty. Ale wszystko już trzeszczało. III Rzesza się rozsypywała, mimo nadludzkich wysiłków struktur władzy i sił militarnych. Ursel Schulz wytrwała prawie do końca. W ostatnią sobotę stycznia 1945 r. (Rosjanie weszli do Chojnic 14 lutego), już pod sam koniec dnia, wychodziłem z małą paczką z magazynu. Miałem w niej około 1 – 1,5 kg karbidu. W domach na obecnej Gdańskiej już nie było światła. Ojciec przyniósł kolejową lampę karbidową, by nie siedzieć w ciemności. Szefowa, będąc wyraźnie nie w humorze, ryknęła na mnie: „Was hast du da – co ty tam masz”? Pokazałem. Niemalże się wściekła. Odgrażała mi, że zamelduje na Gestapo, a wtedy mój los będzie marny, ale po chwili odpuściła. Chyba uświadomiła sobie, że to już jest przecież agonia Wielkiej Trzeciej Rzeszy. Ale karbid do magazynu kazała odnieść. Już więcej, po tej sobocie, z moją piękną Ursel się nie zobaczyłem. Do Chojnic przyjeżdżał kilka razy jej brat. Miał tutaj zapewne jakieś kontakty, ale z kim i jakiego rodzaju – nie wiem. I wiedzieć nie chcę, a przypominać powody teraz, kiedy on – Carl Schulz – już nie żyje, za bardzo nie przystoi.
Fakty i ludzie (ominięte we wcześniejszych drukowanych wspomnieniach)
Na Wilhelmsplatz, dzisiejszym pl. Niepodległości (między marketem Netto i restauracją „Dragon”), gdzie przez całą okupację funkcjonowało kino), na nim właśnie w IV kwartale 1942 r. pojawił się napis: „Tylko świnie siedzą w kinie”. Napis ciemną farbą pojawił się którejś nocy, z soboty na niedzielę. Ja to sobie uświadomiłem dopiero w poniedziałek, gdy właśnie w ten dzień zostałem wezwany do mojej szefowej. Siedziała w swym biurze w asyście dwóch oficerów Gestapo, a gdy mnie ujrzeli, jeden z nich mruknął półgłosem: „Neeiii, der konnte das nicht machen, er ist zu klein” (nie, on nie mógł tego zrobić, on jest za mały). Zapytano mnie tylko o to, czy wiem coś o pobieraniu farby z magazynu firmy. Nic nie wiedziałem, a po zakończeniu pracy, wracając do domu, zobaczyłem już zamalowane hasło (litery nieco jeszcze przebijały). Sprawców nie wykryto. O działalności innych organizacji – tajnego nauczania, „Gryfa Pomorskiego” i leśnych bunkrów – nie czuję się kompetentny pisać, bo – po prostu – w tej działalności nie uczestniczyłem. Ale „świnie w kinie” obudziły mnie, w jakiejś mierze, z tej okupacyjnej drzemki.
Nowa Ameryka – to była prawie wieś. Ściślej – Osiedle Kolejarskie. Obejmowało ono końcową część Szosy Gdańskiej (od nr 53 bodajże do 90), a także Małe Osady. Było to ponad 40 domków jednorodzinnych, kolejarskich i parę nieco większych, z których na wyróżnienie zasługują trzy ostatnie domy, po lewej stronie w kierunku Czerska, w których mieszkało kilkanaście kolejarskich rodzin – Ossowscy, Stuwe, Kortas, Bonna, Sowińscy, Szczodrowscy, Lewandowscy – i zapewne, jeszcze kilka innych. Było tam też kilku Volksdeutschów. Nazwisk nie będę podawał, by nie unicestwić istniejącej „przyjaźni” polsko – niemieckiej, bo tylko jeden (no, może dwóch) wyłamał się z niekwestionowanych przejawów „solidaryzmu” w tymże osiedlu. Terror w okresie początkowym wojny nie sprzyjał utrzymaniu poprawnych stosunków, ale w miarę upływu czasu, a zwłaszcza w połowie 1943 r., gdy nad hitlerowską III Rzeszą pojawiło się widmo wojennej klęski, sąsiedzi o niemieckim rodowodzie – mocno spuścili z tonu. Poprzestanę na tym, ponieważ powyższy tekst nie jest dogłębną analizą stosunków społecznych w naszym mieście.
Bezprawie i perfidia
W piątek 17 listopada 1939 r. do mieszkania Alojzego Słomińskiego w Brusach gwałtownie otwarto drzwi. Gdy ktoś z domowników podszedł, ujrzał stojących przed wejściem dwóch cywilów, z karabinami i opaską ze swastyką, a jeden z nich warknął – „Ist Alois Slomynsky? Er muss mit uns kommen, schnell!”. Jednym z aresztujących był niejaki Redwanz z Czerska, drugi nieznany. Nazajutrz, bez sądu i możliwości obrony, został rozstrzelany, co odnotowano: „Słomiński Alojzy, 18.VI. 1882 r. Rytel, kupiec, areszt. 17 XI 39 r. i rozstrzel. na Igłach”. Wspomniany wyżej mieszkaniec Brus (dodać tu trzeba, iż mój to, nieznany osobiście teść) należał do grupy znamienitszych obywateli tej miejscowości. Prowadził handel runem leśnym, drobiem i rybami, zapoczątkowując przemysłowe suszenie, które stało się podwaliną dla powstania przyszłego przedsiębiorstwa „Las”. Cieszył się nieskazitelna opinią, był szanowany, a pozostawił po sobie wdowę (Walerię z d. Ciemińską) z licznym potomstwem. Teścia nie dość, że pozbawiono życia, to oprócz tego skonfiskowano prawie cały majątek – firmę, obiekty przetwórcze i handlowe – pozostawiając, na szczęście, do użytkowania zajmowane na piętrze mieszkanie. Ale tu wyszła na jaw cała perfidia i podłość spadkobierców Hakaty. Za to mieszkanie, babcia Waleria, przez wszystkie lata wojny, zmuszona była płacić czynsz. Stawka nie była wprawdzie horrendalna, ale 29,00 ówczesnych Deutsche Mark – płacone przez 64 miesiące – to prawie dwa tysiące marek, których nigdy nie odzyskała. Jakiegokolwiek innego odszkodowania, także o innym zadośćuczynieniu, np. przeprosinach, czy też ustaleniu formalnym sprawców, nie było i nie będzie mowy... Ot, losy wojny, ale ile łez i goryczy po takich ofiarach. Formalny dokument potwierdzający zabór mienia Słomińskich, został dopiero wydany przez „Der Reichstatthalter In Danzig Westpreussen - (Der Leiter der Treuhandstelle) – Aussenstelle Gotenhafen” dnia 3.10. 1942 r. – Nastąpiło to na prośbę wdowy, przy dużej pomocy znajomych Niemców, zwłaszcza tych powiązanych z firmą Słomińskich kontaktami handlowymi. „Beschlagnahmeverfügung Nr 6258”, podpisane przez Namiestnika Rzeszy (podpis nieczytelny), jest niezbitym dowodem niemieckiego bandytyzmu. Takiej podłości, upadku poszanowania dla prawa własności – historia jeszcze nie notowała.
Pozostałe „resztki” papierowe po prawym obywatelu są już tylko przypomnieniem okresu hańby. Akt zgonu – wydany dla potrzeb rodziny – zadziwia brakiem stwierdzenia, iż A. Słomiński został zamordowany. Podano właściwą datę, miejsce także (Chojnice – Igły), podpierając się postanowieniem Sądu Grodzkiego w Chojnicach z dnia 25.10.1945 r., ale że było to następstwo mordu (i to masowego) – nie ma tam ani słowa. Wezwanie do Sądu Grodzkiego, z datą stempla pocztowego (01.09.1945 r.), a także zachowany oryginał ekshumacji zwłok (niedokładny – pominięto okoliczność, iż A. Słominski został zastrzelony, podając nieprawdę: „Postrzału nie stwierdzono. Czaszka była nienaruszona”. Nie ma sensu tego roztrząsać i przypominać.
Odnotujmy zatem jeszcze tylko jeden chojnicki przypadek jesiennego mordu w pierwszym roku wojny. Jedno z lokalnych wydawnictw odnotowało: „Po Janie Kujawskim, urzędniku chojnickiej poczty, ślad zaginął na początku listopada 1939 r. Cytowane uprzednio źródło podaje następujące dane i fakty: „ur. 24.12.1889 r., Chojnice, urzędnik pocztowy, aresztowany 3.11.1939 r., pow. areszt. politycznie, oskarżyciel Engel, Ziemann, 4.11.1939 r. zaginął ślad – Eks.” - Skrót „Eks”. Oznacza dokonanie ekshumacji i rozpoznanie ofiary, co potwierdził żyjący członek rodziny”. W odniesieniu do wszystkich tu przytoczonych przypadków, organy wymiaru sprawiedliwości, tak polskie jak i niemieckie, nie poczyniły żadnych kroków dla ustalenia sprawców i wymierzenia kar za dokonane przestępstwa. Niezbyt to dobrze świadczy o polskim państwie, nie potrafiącym spełniać ciążących na nim obowiązków.
Penetrując rodzinne (ojcowskie) archiwum natknąłem się na jeszcze inne ślady mogące w tych wspomnieniach być odnotowane. Chodzi tu o przypadek konfiskaty mienia – zajęcia komorniczego kompletu mebli do pokoju stołowego – w mieszkaniu moich rodziców, w Chojnicach, przy ul. Danziger Chaussee 70. Wyjaśnienia wymaga jedna okoliczność, że kupującym był szwagier mojego ojca – Herbert Petersem, gdańszczanin, mający obywatelstwo niemieckie, co pozwoliło iż tą drogą meble pozostały u właściciela (żona Herberta to siostra mojej mamy Gertruda). Są one nadal w mieszkaniu po rodzicach, gdyż odziedziczył je po nich ich wnuk. I ostatni kwiatek z okupacyjnej łączki. „Niemiecki” wyciąg z księgi katastralnej, ale wystawiony już po wojnie, przez Starostwo Powiatowe (Kier. Refer. Pomiarów – Wojciechowski), z użyciem druku niemieckiego. Powód objaśnia dopisek nad tytułem druku „Katasterverwaltung” – „Z braku formularza polskiego użyto formularz niemiecki”. Dodając datę tego dokumentu 27 lipca 1945 r. - wiemy już wszystko. Powojenna mizeria ukazała tym dokumentem swoje prawdziwe oblicze, z jedną istotną okolicznością: kraj był wolny! Co prawda zakres wolności był i jest nadal wielce dyskusyjny, ale sama możność bycia w Polsce i rozmawiania mową ojców, tę wolność utwierdzały. Wypada kończyć tę część wspomnień, niestety, bez pełni satysfakcji. Pięć lat i osiem miesięcy oraz dziewięć dni okresu II wojny światowej, to czas wymagający kilkunastotomowej encyklopedii dla zobrazowania jej skutków. Prezentowany tym tekstem materiał jest małą cegiełką dołożoną do tego, co lata wojny z ich nieuniknionymi następstwami rzeczywiście przyniosły. Tym zdaniem prosiłbym czytających te słowa, by zechcieli wyważyć oceny i opinie.
Aspekt moralny wojny
Jeszcze do jednej kwestii powrócić jednak muszę. Mam na myśli zaświadczenie o wpisaniu się na niemiecką listę narodowościową. Dotyczy to mojej matki Kornelii Steinke z d. Knitter, która wraz z moim ojcem zdecydowała się na wpis do tej listy. Nastąpiło to wiosną 1942 r., a ja, jako niespełna 14 – latek – nie miałem w tym przypadku żadnego wpływu i prawa głosu. Rodzice zdecydowali, czy dla ośmioosobowej rodziny (Szostka dzieci 6 - 16 lat), w połowie wojny, należy przyjąć ofertę wroga, czy ją też kategorycznie odrzucić. Ta decyzja, zarówno za wpisaniem się na listę, jak i odrzuceniem tego, miała swoją cenę. Aprobata oznaczała nieco lepszy byt, ale – w dalszej perspektywie – także korzyści dla wroga (powołanie do Arbeitsdienstu i Wehrmachtu najstarszego brata, co i też nastąpiło). Gdy wezwano nas na „prüffungskomission”, ujrzałem nad drzwiami wejściowymi napis: „Sei was du bist, aber was du bist, habe mut ganz zu sein (bądź kim chcesz, ale kim jesteś, miej odwagę być do końca”. To hasło prześladuje mnie od lat! Mojemu ojcu robiłem wymówki, a fakt, iż ponad 90 proc. mieszkańców Pomorza Gdańskiego zgłosiło swój akces „Auf Widerruf”, nie był dla mnie miarodajny. Przemiany lat 1980/1990 nieco tę ocenę złagodziły, ale cierń, gdzieś tam w głębi, pozostał do końca. Mimo coraz to liczniejszego przenikania ludzi, kultur i kapitałów ... Trzeba z tym żyć do końca. Trudno. Kończąc na tym pierwszą część wspomnień, bez niezbędnej szerszej analizy tak wojny, jak i wszystkich okoliczności z nią związanych, mam nadzieję, że czytający to opracowanie nie będą zbytnio zawiedzeni. Jeżeli tak – to trudno.
Zbigniew Steinke (śródtytuły i oprac. (red.) fot. archiwum (red) i zbiory rodzinne autora.