Strona główna > Materiały > LATA MIĘDZYWOJENNE > Żeglarskie dusze ...
Fragmenty wspomnień dotyczące kolebki żeglarstwa polskiego w Chojnicach spisane przez Józefa Kądzielę i Czesława Gierszewskiego. Relację rozpoczynamy od momentu zamieszkania J. Kądzieli w naszym mieście.
Lata 1919 – 1922
Gdy tylko nadarzyła się okazja i granice były ustalone, stanąłem znowu do pracy u mego byłego mistrza i pracodawcy J. Biedy, który przejął od Niemca Buchholza restaurację kolejową na dworcu chojnickim. Dnia 3 listopada 1919 r. zamieszkałem w Chojnicach i poza okresami przejściowymi, jak wojsko i wojna, mieszkam do dziś. Niemcy napływowi, szczególnie z miast opuszczali stanowiska i likwidowali zakłady, zwłaszcza, że przybyli po roku 1908, żeby zostać musieli starać się o polskie obywatelstwo. Wieś, a szczególnie północna część powiatu chojnickiego (gochy) była zamieszkana prawie przez Polaków. Nieurodzajna gleba nie zachęcała do kolonizacji, za to lud kaszubski obejmował stanowiska i zawody w miasteczkach i miastach wykupując warsztaty i nieruchomości od umykających do „Reichu”. Z żalem przyjęliśmy fakt, że ziemie złotowskie pozostały poza granicami Polski. Dworzec chojnicki stał się stacją graniczną. Okres do objęcia przez Polskę (listopad 1919 – 31 styczeń 1920) administrowania - był burzliwy i niespokojny. Wracały wojska niemieckie z terenów nadbałtyckich w pełnym uzbrojeniu i dopuszczały się rozbojów na stacjach kolejowych. Aby tego uniknąć władze wprowadziły zakaz zatrzymywania pociągów na stacjach kolejowych. Perony na dworcu obstawione były bronią maszynową i dochodziło często do wymiany ognia, gdy pociąg zwalniał lub próbowano otwierać drzwi. W tej sytuacji często trzeba było szukać schronienia w dworcowych piwnicach. Dla garstki Polaków (ok. 15 proc. ludności miasta) były to dni pełne lęku i nadziei. Nieustraszona młodzież rzemieślnicza, kupiecka i ucząca się działała wcześniej w konspiracji przygotowując się na powitanie Polski. Przy udziale Juliana Rydzkowskiego wówczas pracownika kupieckiego i innych założono polskie towarzystwo śpiewacze. Dyrygował ówczesny organista Michalski. Po nim objął batutę Franciszek Gierszewski na ponad pół wieku.
Byłem świadkiem, gdy polski pociąg pancerny wjechał w dniu objęcia Chojnic na stację kolejową z generałem Hallerem. Powitanie nastąpiło przed stacyjnym gmachem. Chór wykonał na powitanie uprzednio wyćwiczoną pieśń: „Patrz Kościuszko na nas z nieba”. W tym samym czasie wmaszerowały jednostki wojskowe do miasta. Jak z podziemi wyrosły manifestujące tłumy witające wojsko. Byli to Kaszubi – mieszkańcy regionu i miasta. Załopotały sztandary polskie, popłynęły łzy radości. Niemałą zasługę w powitaniu mieli kupcy i młodzież kupiecka ze Stanisławem Bączkowskim, Julianem Rydzkowskim jak i innymi, których tu nie sposób wymienić, gdyż pamięć jest zawodna. Jak odległy wydaje się ten czas i jakie ogromne przemiany zachodziły przy budowie nowo powstałej Ojczyzny. Powie może ktoś z czytających, co to wszystko ma wspólnego z żeglarstwem! A więc w odpowiedzi: po pierwsze z lekcji w szkołach, ludowej i handlowej wyniosłem zamiłowanie do spraw morskich i prześladowała mnie ukryta myśl, że może samemu się lepiej przekonać o pięknie morza i żeglarstwa. Po drugie: chcę przybliżyć, w jakich warunkach tworzyło się żeglarstwo w Polsce. Byliśmy już w Polsce, na jej granicach pełni służbę straż graniczna. Niestety w samym mieście Chojnice rozbrzmiewa jeszcze kilka lat język niemiecki, obok polskiego. Jedynie przez ubywanie elementu niemieckiego i napływu Polaków z Niemiec i innych dzielnic kraju na urzędy i stanowiska przechylała się powoli szala liczebności na korzyść Polski.
Jeszcze w 1919 r. zapoznałem się z Ottonem Weilandem. Posiadał on renomowany zakład krawiecko – kuśnierski, autochton, miał za żonę Kaszubkę i nie miał zamiaru emigrować do Niemiec. Przeciwnie – był bardzo przychylny nowemu ustrojowi, jak i władzom.Pierwsze garnitury zamówiłem u niego, a on z miejsca, gdy zauważył, że zainteresowałem się fotografiami z żeglarstwa, zaagitował o przystąpieniu do wodniaków. I tak się złożyło, że już 31 grudnia 1919 r. obchodziłem Sylwestra na zabawie żeglarskiej urządzonej w Zaciszu w domu nazwanym „Gespensterhaus”, wprowadzany właśnie przez Ottona Weilanda już jako członek „Wassersprtvereinu”. Dom ten pobudował radca Vogel i było to miejsce spotkań tzw. „Loży”. Chojniczanie doceniali walory tego pięknego zakątku i właśnie tu narodziły się zalążki sportu wodnego i niebawem miały przenieść się do wioski Charzykowy, dogodniejszego miejsca do uprawiania żeglarstwa. Rzecz jasna, że z ówczesnych żeglarzy prawie nikt nie mówił po polsku. Prezesem tego „Vereinu” był F. Berndt – kupiec, a gdy ten się z Chojnic wyprowadził, prezesurę objął Weiland.
Lokalnie i prowincjonalnie („Dziennik Chojnicki” połączony z „Gazetą Chojnicką” 27 lipca 1920 r.) Chojnice (Konitz)
W Charzykowach urządzili przyjaciele sportów wodnych ubiegłej niedzieli swoje pierwsze święto sportu. Wiejący przed południem silny sztorm, groził początkowo całkowicie unicestwieniu święta i pozostawił licznie zebranych gości na twardą próbę oczekiwania. Dopiero o godz. 4.00 można było przeprowadzić zawody pływackie na dystansie 2000 m, do których zgłosiło się 8 zawodników. Mimo ustania sztormu była jeszcze tak wysoka fala, że każdy z zawodników może z uzasadnioną dumą na swój wyczyn spojrzeć, chociaż nie należał do zdobywców nagród. Po tych zawodach do następujących regat żeglarskich przygotowali łodzie Benno, Seeadler, Rausch i Syrene. W szybkiej jeździe sztormowali przy zachodnim, przez silne szkwały podsycanym wietrze, stwarzając piękny widok. Niestety „Syrene” po złamaniu masztu musiała się z regat wycofać. Po tym nastąpiły zawody pływackie mężczyzn na 300 m. Zakończeniem imprezy były regaty wiosłowe, w których startowało 6 łodzi. Wszystkie wyczyny zasługują na tym większe uznanie, ponieważ niekorzystne warunki atmosferyczne stawiały dla każdego duże wymagania... Otton Weiland rozdzielił wieczorem zdobyte nagrody zwycięzcom, zwrócił przy tym uwagę na cele przyjaciół sportów wodnych podkreślając, iż ten sport działa na rozwój fizyczny, ale żeby to osiągnąć należy się jeszcze bardziej zjednoczyć. A żeby to urzeczywistnić, zaprosił wszystkich na pogadankę.Byłem na tych zawodach obecny. Były to raczej łodzie żaglowo wiosłowe, bez pokładu, dlatego zdatne do żeglowania, jak i wiosłowania.
Jezioro pierwotnie należało do przyległych właścicieli gospodarstw z uprawnieniem korzystania z połowów. W połowie XIX w. przystąpiły władze pruskie do uregulowania spraw nie wymierzonych względem niczyich gruntów. Łowiono ryby wspólnie i dzielono wspólnie według stanu wielkości przyległych gruntów. Dawało to powody do kłótni i stwarzało trudności dla władz. Upaństwowiono jezioro dając odszkodowanie w talarach. Od tego czasu stanowi dla przyległych gruntów granicę – styk lądu z wodą. Ani się nie spostrzeżono jak wydano talary, a z jeziora już nie można było korzystać. Uważał Jan Gierszewski od którego klub dzierżawił ziemię i zabudowania, iż nie należy się wyzbywać jeszcze gruntów przyległych do jeziora. Stawiało to klub w kłopotliwym położeniu co do rozwoju urządzeń niezbędnych dla klubu. Zarząd doszedł do przekonania, że głównie należy zapewnić rozwój i zabezpieczyć sobie dogodne miejsce, dosyć duże w dogodnym położeniu przy jeziorze. Nadarzyła się ku temu sposobność. Rolnik Kopp posiadał 50 hektarowe gospodarstwo przylegające do jeziora. Dom mieszkalny jeszcze dziś (autor pisał wspomnienia w 1971 r. – red.) jest w posiadaniu Wojskowego Klubu Sportowego. W/w Kopp miał tarapaty finansowe i nosił się z zamiarem wyjazdu do Rzeszy. Zarząd klubu postanowił przez Ottona Weilanda, Jana Kalettę i Friderika Steinhilbera kupić 5 ha przyległych do jeziora. Wówczas jeszcze nie mógł klub samodzielnie kupić, gdyż nie były dokonane formalności prawno sądowe, co jednak niebawem nastąpiło. Kontrakt kupna – sprzedaży został zawarty i w/w nabyli działkę wielkości 5 ha za cenę 10.000 zł. Potrzebne na ten cel pieniądze pożyczono za poręką członków Zarządu z Banku i wpłacono sprzedającemu. Było to oczywiście za dużo terenu dla celów klubowych, lecz członkowie wyrazili gotowość nabycia działek pod budowę domków letniskowych. Rozplanowano teren. Działo się to w roku 1927. Obszar obejmował rolę i łąki położone od dzisiejszej plaży do stacji pomp, nad jeziorem, a górną granicę stanowiła od obecnej ulicy Turystycznej. Jaka myśl przyświecała poczynaniom ówczesnego Zarządu, do którego już miałem zaszczyt należeć? Chojnice jako ubogie miasto w przemysł było sennym miasteczkiem jak tyle innych. Przepiękne otoczenie jeziora tzw. „Szwajcaria Kaszubska” mogła być wabikiem do budzącej się turystyki.
Po zakończeniu służby wojskowej, zjawiłem się znowu w Chojnicach. Nadarzyła mi się sposobność objęcia kierownictwa hotelu – restauracji „Polonia” (dotychczasowy hotel „Priebe” przy Rynku). Właścicielem został Jan Kalleta nabywając obiekt od Dąbrowskiego. Objąłem restaurację po Michurze. Gdy się tylko zadomowiłem zaszczycono mnie już wyborem do Zarządu w Klubie Żeglarskim. Pełniłem funkcję skarbnika, a od 1931 r. sekretarza. Zajęcia pozwalały mi na korzystanie ze sportu żeglarskiego, lecz w niewielkim zakresie. Dopiero, gdy się usamodzielniłem nabywając skład bławatów, mogłem spędzać niedzielę nad jeziorem, z czego oczywiście korzystałem. Był to okres jachtów. Budowali je stolarze i cieśle w miesiącach zimowych na zlecenie żeglarzy. I tak np. Tetzlaff, stolarz pobudował dla siebie aż trzy jachty. Pierwsza była to płaskodenna łajba niewywrotna, na której ja jako samouk stawiałem pierwsze kroki żeglarskie. Gdy okazało się, że więcej przyjemności w żeglowaniu (a był to zapalony żeglarz) sprawiają łodzie skośnodenne, pobudował drugą, a gdy lepsze wyniki dawały okrągłe na zakładkę pobudował takową. Otton Weiland urządził sobie domową stocznię na swojej posesji. Zatrudnił cieślę Lotza na okres zimowy, bo wtedy byli bezrobotni i w ten sposób było taniej budować jachty. Z takich stoczni wywodziły się jachty m.in. klubowe. Jednym z większych była „Chojniczanka” , która przez wiele lat służyła do rejsów towarzyskich i zakończyła swój żywot podczas II wojny światowej. Towarzyskie życie koncentrowało się wówczas w restauracjach. Taką restauracją w Charzykowach dla żeglarzy była restauracja Jana Gierszewskiego. Położona dogodnie w środku wioski w ogrodzie z dostępem do jeziora. Dla gości i korzystających z kąpieli miała urządzone kilka kabin dla przebrania się. W porze letniej był czynny szałas z bufetem i wyszynkiem napoi. Synowie tegoż restauratora to późniejszy mistrz Łucjan, trener Czesław i dalsi czynni żeglarze.
Klub się rozrastał a z tym i potrzeby związane z pobytem nad jeziorem. Nie zadawalał już sam pobyt na świeżym powietrzu. Gdy były już podstawowe urządzenia jak pomosty i odgrodzone baseny do pływania dla maluchów, młodzieży i dorosłych, co stwarzało już pewne zabezpieczenie od utonięć przy kąpaniu – pobudowano pierwszy Dom Klubowy, w pobliżu jeziora, aby mieć schronienie w razie niepogody. Okna wychodzące na jezioro podczas deszczowych chwil pozwalały rozkoszować się widokiem pływających jednostek. Pobudowano ten dom ze składek członkowskich i fundacji co zamożniejszych członków. Pierwotne urządzenie i umeblowanie było również ich darem i zasługą. Właśnie sport żeglarski wymagał zrzeszenia się członków co obniżało koszty jego uprawiania, a w związku z tym – więcej satysfakcji. Zrozumiałe jest, że ten sport stał się magnesem przyciągającym starszych i młodszych wszystkich stanów od robotnika do inteligenta, rzemieślników, i stanów wolnych jak i urzędników, co wynika z list członków. Wspólne zamiłowanie do tego sportu niwelowało różnice stanowe. Otton Weiland podróżował po Europie i dwukrotnie przepływał kanał La Mansch do Anglii. Widział już na zachodzie urządzenia sportowe i mógł się na nich wzorować. Prenumerował zachodnie pisma żeglarskie korzystając z tych nowości u siebie. Restaurator Gierszewski był również członkiem klubu i nie stwarzał przeszkód, przeciwnie – popierał klub, widząc w coraz więcej przybywających gościach i swój interes materialny. Szczególnie zasłużyli się przy powstaniu pierwszej przystani żeglarskiej następujący członkowie: O. Weiland, F. Steinhilber, A. Kazimierski, V. Tetzlaff i inni. Pierwszy pomost powstał dzięki „Fundacji Drzewa” przez członka A. Kazimierskiego – właściciela fabryki wódek.
Wiosna narodziło się nadbrzeże wesołym bractwem żeglarskim. Nowe, coraz szybsze jachty budziły zainteresowanie regatowe. Nagrody i ambicje posiadania najszybszego jachtu były bodźcami do nowszych i coraz lepszych jednostek, które wiosną spuszczano na wodę. Zmysł organizacyjny wykazał różne poczynania, które jednak nie zawsze pozostały na stałe. Członek klubu Oskar Weiland wybudował sobie domek na górze zamkowej położonej na przeciwległym brzegu wioski Charzykowy. Dopływał na swojej „Rausch” (wzgl. lądem) dookoła jeziora, lecz było to niewygodne. Uprawiał tam jako zapalony gimnastyk – akrobata – ćwiczenia, w czym sekundowała mu jego żona, również sportsmenka. Po niejakim czasie wyprowadził się do Rzeszy, a domek nabył członek Klubu – Kwasigroch i przeniósł się do Charzyków. Z roku na rok wzmagała się ilość członków. Życie sportowe, towarzyskie, turystyczne i wyczynowe zaczęło się na dobre zadomowiać nad jeziorem. Był już pomost, skromny dom klubowy, lecz okazało się, że potrzeba jeszcze innych urządzeń jak hangary do przechowania jachtów i sprzętu. Aczkolwiek Jan Gierszewski nie stawiał sprzeciwu na pobudowanie, to członkowie domagali się ugruntowania swojego posiadania przez zawarcie odpowiednich umów dzierżawnych, wzgl. kupna gruntu pod zabudowę. Jednak Jan Gierszewski takowych odmówił.
Wyjaśnienie:
Od Czesława Gierszewskiego autora książki „Z kart historii żeglarstwa charzykowsko – chojnickiego” pierwszej i źródłowo udokumentowanej pozycji popularyzującej żeglarstwo w naszym regionie – udało mi się dowiedzieć, że materiały opracowane przez Józefa Kądzielę obejmują działalność społeczną większej części członków Klubu Żeglarskiego, jak Leonarda Przewoskiego, Gerarda Schreibera, Władysława Grzecy, i innych. Materiał obejmuje głównie te sprawy i zdarzenia, które dotyczyły przede wszystkim samego autora opracowania (J. Kądzieli). Pominięto historyczną współpracę od 1919 r. z Janem Gierszewskim współzałożycielem Towarzystwa Przyjaciół Żeglarstwa, które po reaktywowaniu przeniosło się na teren pierwszej charzykowskiej przystani Jana Gierszewskiego, którą to wydzierżawił wraz z hangarami - niedaleko przybrzeżnej restauracji - w późniejszym czasie. W 1928 r. z powodu wewnętrznych nieporozumień między członkami Klubu Żeglarskiego, a Janem Gierszewskim – Otton Weiland z kilkoma innymi członkami postanowili korzystnie kupić teren od niejakiego Koppa. Wybudowano tam przystań i przeniesiono domek żeglarski.
Patriota nie tylko lokalny...Mój ojciec Jan Gierszewski zasłużony działacz i patriota Polski urodził się 26 maja 1885 r. w Iwcu. Kupiec i oberżysta z zamiłowania, otwarty na wszelkie nowinki, tuż po ślubie z Martą Grabańską 4 lipca 1914 r. sprowadził się do Charzyków, z którymi związał całe swoje życie. Jako miłośnika przyrody zauroczyła go ta wieś, nad przepięknym, wtedy jeszcze niezagospodarowanym jeziorem, o którym miejscowi powtarzali sobie różne legendy. Jako kupiec – oberżysta zobaczył tutaj szansę na przyszłość, na godne życie, które chciał zapewnić sobie i swojej właśnie założonej rodzinie. Najpierw mieszkał w domu, wydzierżawionym od Johanesa Voigta, ale już w 1917 r. wynajął, a później odkupił od Ludwiga Johanna dziesięciohektarowe gospodarstwo wraz z siedliskiem. Gospodarstwo położone było nad samym jeziorem, więc ojciec postanowił wybudować tu pierwszą przystań żeglarską. Dla rdzennych mieszkańców tych terenów była to nowość, która budziła powszechne zdziwienie. Nawet jeśli wynajmowano pokoje przyjezdnym, nikt dotąd nie widział w tym podstawowego źródła zarobku. Do dyspozycji letników była co najwyżej łódka, służąca na co dzień do połowu ryb. Ojciec, dzięki pracowitości i wrodzonemu uporowi, każącego mu konsekwentnie wszystko, czego się podjął, stworzył nad jeziorem Łukomie – jak na te czasy – prawdziwe turystyczne Eldorado. Postawił przy brzegu letnią restaurację, pomost dla żaglówek, hangar oraz kabiny – przebieralnię. Pomyślał też o najmłodszych, budując huśtawki i organizując skromny plac zabaw. Nad jezioro ściągnęli żeglarze, których wraz z Konradem Kroplewskim zorganizował w Stowarzyszeniu Przyjaciół Żeglarstwa. Już w 1918 r. zrobiło się o tym głośno. Tłumnie zjawiali się wczasowicze, a ojciec stał się w okolicy postacią znaną i powszechnie szanowaną w środowisku Polaków. Wtedy też, zanim na te tereny dotarła upragniona wolność, do Jana Gierszewskiego przenieśli się żeglarze skupieni dotąd w Wassersportfreunde w Zaciszu. Był to symboliczny powrót do Polski, zamanifestowany przejściem do polskiego stowarzyszenia.
Swą działalność jako przedsiębiorcy łączył ojciec nie tylko z popularyzowaniem żeglarstwa, ale też z działalnością polityczną. Zawsze przyznający się do swojej polskości, został doceniony przez władze II Rzeczypospolitej i od marca 1921 r. do roku 1935 prowadził w Charzykowach Urząd Stanu Cywilnego. Jeżeli miał wrogów, to tylko w środowisku miejscowych Niemców, ale ci w wolnej Polsce nie mogli mu zaszkodzić. Z latami stawało się jasne, że Niemcy po I wojnie światowej niczego się nie nauczyli, coraz częściej widoczna była ich buta, do władzy doszedł Hitler – nowa wojna była nieunikniona. Do ojca dotarła wieść, że jak tylko wojska niemieckie wkroczą do Polski cała jego rodzina zostanie rozstrzelana, bo był Polakiem, a do tego jeszcze byłym urzędnikiem państwowym i poważanym działaczem Związku Zachodniego. Postanowił więc zabrać rodzinę i przeczekać wojnę gdzieś na uboczu. Sądził, że potrwa to kilka dni, a najwyżej kilka tygodni. Spakował więc niewiele rzeczy i ruszył z żoną i dziećmi powozem konnym za uciekającym wojskiem polskim. Po trzech dniach ucieczki znalazł się w miejscowości Szlachta koło Śliwic. Tam zebrała się duża grupa zdezorientowanych uciekinierów i wojska, nie bardzo wiedzących co robić dalej. Dla zbolałych wystraszonych sytuacją i potrzebujących wsparcia duchowego, ks. Wrycza odprawił mszę polową. W trakcie mszy nagle dał się słyszeć odgłos nadjeżdżającego motoru. Droga biegła zaledwie w odległości 250 m od zajętej polany przez uciekinierów polany. Wiadomo było, że to niemiecki szpieg, który jedzie ze Śliwic do Czerska. Ks. Wrycza przerwał mszę, chwycił karabin i ruszył, usiłując zabić szpiega. Ten jednak zdążył uciec, a ksiądz wrócił przed ołtarz i dokończył obrządku.
Wtedy wiele rozmawiano ze sobą. Nikt nie wiedział, co robić dalej. Na pogodnym wrześniowym niebie leciały eskadry samolotów na Warszawę, powoli przestawano się pocieszać, że uratują nas wojska alianckie, za to coraz głośniej było słychać o zagrożeniu sowieckim. Z tych rozmów wynikało jedno – nie ma dokąd uciec. Okazało się, najbezpieczniej będzie jednak w domu, poza tym został tam cały dorobek rodziny. Droga była tylko jedna – przez Czersk. Tu jednak Niemcy przetrzymali wszystkich dwa dni w szkolnym budynku z powodu toczonych walk pod Krojantami. Nasza rodzina wracała potem przez Krojanty, zatrzymując się tam w doszczętnie splądrowanej leśniczówce. Zostało tylko parę słoików z owocowymi zaprawami. Coraz mniej było nadziei, że dom rodzinny w Charzykowach będzie w stanie nienaruszonym. I rzeczywiście, posiadłość przedwojennego kupca, oberżysty, polskiego patrioty była prawie pusta. Miejscowi Niemcy korzystając z nieobecności gospodarza okradli ją niemal ze wszystkiego. Według relacji zaufanej Kaszubki, p. Semrau, mieszkającej naprzeciwko, specjalnie się nie kryli, wynosząc i wywożąc należące do Gierszewskich rzeczy, mówili, że przecież oni i tak nie wrócą. Rozłoszczony ojciec, mimo niebezpieczeństwa, wierzył jeszcze w nieuchronność kary na złodziei. Wsiadł na rower i zgłosił kradzież na posterunku Policji Niemieckiej w Chojnicach. Przed powrotem do domu wstąpił do restauracji przy Starym Rynku, gdzie rozpoznał go jeden z mieszkańców Charzyków, o nazwisku Baumgard, który powiedział towarzyszącemu niemieckiemu policjantowi: „Das ist der Westmarkenfein” tj. Związek Zachodni. Ojciec nie wrócił już do domu, natychmiast został aresztowany.
Przez kilka dni był przetrzymywany i katowany w Chojnicach, następnie przewieziono go do lagru w Radzimiu niedaleko Sępólna. Tam przebywał do połowy stycznia 1940 r., schorowany, zaziębiony z wrzodami na ciele. Pamiętali jednak o nim koledzy Polacy z Chojnic, którzy również przebywali w lagrze, ale pełnili tam rolę zaopatrzeniowców i w związku z tym wyjeżdżali poza teren obozu. Pewnej nocy zabrali ledwie żywego ojca na wóz, przykryli sianem i zawieźli do Chojnic, do szwagra o nazwisku Meseg, mieszkającego przy ulicy Strzeleckiej 23. Wiele lat po wojnie okazało się, że ta ucieczka uratowała ojcu życie.
Alfons Gostomczyk, mieszkaniec Charzyków, aresztowany przez Niemców na ulicy w październiku 1939 r. i też przewieziony do Radzimia, wspominał wiele lat po wojnie, że na tablicy ogłoszeń w lagrze wyczytał, że Niemcy obiecują zwolnienie z lagru w nagrodę temu, kto wskaże w jakim okręgu znajduje się Jan Gierszewski i strażnik graniczny z Charzyków – Jan Rzeźnicki. Pokusa była wielka i niewątpliwie wcześniej czy później ktoś skorzystałby z okazji. W tym czasie w Dolinie Śmierci, a także w Grudnie, w lesie pod Gutowcem rozstrzelano znajomych i przyjaciół ojca. O niego samego często pytali SS – mani wpadający w godzinach popołudniowych do naszego domu w Charzykowach. Matka bardzo się bala zatrzymującego się z piskiem opon czarnego samochodu. Tłumaczyła za każdym razem, że ojca już aresztowano i nie wie, gdzie jest i czy w ogóle żyje, ale jej nie wierzono. Gdy pojawili się po raz ostatni przed wysiedleniem, w samochodzie już trzymali Franciszka Dorawę, strażnika Gęsickiego oraz Konrada Kroplewskiego, których wieźli na miejsce kaźni. Przedłużająca się rozmowa z matką spowodowała, że w lesie w Gutowcu nie było już specjalnej brygady do wykonywania rozstrzeliwań. SS – mani przewieźli zatrzymanych do Zakładu Poprawczego w Chojnicach, skąd jakimś cudem po kilku dniach zostali zwolnieni i uszli z życiem. Przy ulicy Strzeleckiej ojciec mieszkał do lutego, lecząc się i odzyskując siły, ale dłużej nie chciał narażać rodziny na niebezpieczeństwo. Przebrał się za kobietę i powędrował nocą do Brzeźna Szlacheckiego na wybudowanie, gdzie mieszkała teściowa – Józefa Żmuda von Trzebiatowska. Tam spotkał się z rodziną 15 grudnia wysiedloną przez Niemca Pokrywkę, któremu dom Gierszewskich podobał się niezwykle. Ojciec ukrywał się bez zameldowania i legalnych dokumentów przez całą wojnę. Współpracował z podziemiem, pełniąc m.in. rolę łącznika Gryfa Pomorskiego AK. Po przejściu sowietów – 1 maja 1945 r. wróciliśmy na naszą posesję w Charzykowach. W Chojnicach przywracano polską władzę. Rozpoczynało się nowe życie.
Władze przystąpiły do ekshumacji zwłok z Doliny Śmierci. Układano je w trumnach z desek i przewożono do Kościoła Farnego, prawie całkiem spalonego i ustawiano na całej długości w prawej nawie. Ojciec, z którym tam się wybrałem, miał kłopoty z rozpoznaniem wśród zwłok swoich przyjaciół i znajomych. Kilku rozpoznał po szczęce, niektórych po wzroście. Był tam dwukrotnie, gdyż trumny z niezidentyfikowanymi szczątkami przywożono systematycznie. Za każdym razem był tak samo wstrząśnięty i przybity. Dziękował Bogu, że uniknął tego samego losu, a tym samym – co wydawałoby się parodoksalne – dziękował za to, że został aresztowany 6 września 1939 r. Wydawało się, że najgorsze minęło i można było odetchnąć z ulgą. Na lipiec i sierpień wojewoda pomorski powołał ojca do komisji szacującej straty wojenne. Ojciec powoli doprowadzał swoje gospodarstwo do jako takiego stanu. Kupił konia i krowę, odbudował zniszczoną zagrodę. Rosjanie, chociaż niechętnie, oddali część domu zabraną na szpital. Już w 1946 r. zaczęła na nowo funkcjonować restauracja. Ojciec przez półtora roku prowadził też agencję pocztową. Niestety, powoli okazało się, powstająca Polska Ludowa niewiele ma wspólnego z państwem, jakiego chcieli polscy patrioci. Atmosfera powoli stawała się nieznośna. Władza wszędzie upatrywała wroga. Zaliczała do nich aktywnych działaczy przedwojennego Związku Zachodniego oraz AK – owców i ich zwolenników. Stałe się jasne, że znów mój ojciec zostanie wskazany jako obywatel o podejrzanej reputacji. Jeszcze w 1946 r. UB i NKWD aresztowało go i zamknęło w areszcie. Przetrzymywany był w gmachu przy ulicy Sukienników w Chojnicach – po kolana w wodzie, głodzony, bity po stopach, twarzy, wyszydzany i lżony. Nie lubił o tym mówić, ale twierdził, że nawet Niemcy nie bili go tak mocno jak rodacy. Wypuszczono go po dwóch miesiącach dzięki nadludzkim staraniom matki i adwokata Lityńskiego. Po powrocie ciężko w nim było rozpoznać dawnego Jana Gierszewskiego, pełnego pomysłów i nadziei. Do śmierci pozostał już smutny i wypalony zewnętrznie. Jeszcze do 1950 r. mimo nikłych dochodów, prowadził restaurację, ale już go nie zajmował ani rozwój przystani, żeglarstwa, a nawet tak wcześniej przez niego lubiane kupiectwo. Ostatecznie zajął się wyłącznie gospodarstwem. Jedyną działalnością jaką prowadził dodatkowo, było uczestnictwo w Radzie Kaplicy, na którą przekazał jeden z pokoi w swoim domu. To jedna z ostatnich rzeczy, którą zrobił dla mieszkańców Charzyków i letników, aby nie musieli w niepogodę moknąć lub marznąć przy dzwonnicy, w pobliżu której ks. Wiktor Marcinajtis każdego lata odprawiał mszę święte. Z każdym rokiem coraz bardziej podupadał na zdrowiu. Zmarł 24 lipca 1955 r.
Na podst wspomnień J. Kądzieli i Czesława Gierszewskiego. Oprac.(red) fot. archiwum autora.