Strona główna > Materiały > PRL > Rodem z PRL
Lodówka w latach sześćdziesiątych była w Polsce, a co za tym idzie – w Chojnicach – sprzętem praktycznie nieosiągalnym. W tym okresie rozpowszechniło się poradnictwo przechowywania żywności. Zalecano, aby mięso owinąć ściśle zieloną pokrzywą i ułożyć w kamiennym garnku przykrywając muślinem. Pamiętam na chojnickim rynku sprzedawane osełki masła zawijane w kapuściany liść, czy śmietanę nalewaną z kamiennego garnka.
Gorzej jak zakupiona wędlina nie pomna na brak lodówki zaczynała się psuć. Ale i na to znalazła się rada: „Kiedy skórka na kiełbasie przypleśnieje, trzeba rozrobić trochę kuchennej soli z wodą, aby tworzyła gęstą papkę, wytrzeć nią skórkę do sucha, wysuszyć w bibule lub płótnie i wytrzeć do sucha. Kiełbasa wygląda jak świeża”. Kto by się tam przejmował szkodliwym działaniem grzybów pleśniowych, czy grożącym zatruciem. Nie po to kupowano kiełbasę, aby jej potem nie jeść.
„Margaryna tłuszcz jadalny jest w użyciu idealny” lub „Margaryna sprzymierzeńcem twojego budżetu”, albo Margaryna polepsza smak każdej potrawy” – reklamowano w spożywczych sklepach. Dwa chojnickie sklepy rybne, przy ul. Gimnazjalnej, w tym Centrali Rybnej przy ul. Świerczewskiego (obecnie Piłsudskiego) zachęcały do kupna śledzi swoistym sloganem reklamowym „Śledźcie tych, co jedzą śledzie, a zdrowie was nie zawiedzie”, Jedzcie dorsze nie są gorsze”. Braki w zapatrzeniu ryb występowały często, jednak na półkach królowały nie tylko konserwy z chojnickich Zakładów Rybnych, ale z bratniego ZSRR, te ostatnie produkty nie cieszyły się wzięciem z powodu egzotycznych gatunków ryb, w Polsce raczej nieznanych.
Za to straszono obywateli przejawami kultury kulinarnej zachodu - w stylu: „Po Coca Cola błogo, różowo”. Nie przeszkodziło to jednak chojniczanom ustawić się gigantycznej kolejce przed „Delikatesami” w dniu, kiedy po raz pierwszy pojawiała się w sprzedaży w Chojnicach. Sprzedawano tylko po dwie butelki na osobę. Kilka lat wcześniej w sklepie na parterze Domu Towarowego sprzedawano... żabie udka, odrzut z exportu, co tłumaczyło by kapitalistyczną potrawę w uspołecznionym sklepie. Trudno dostępnym napojem była kawa ziarnista. Ta podawana w lokalach nosiła miano, zresztą słusznie – lury. Propaganda prasowa tłumaczyła braki w zaopatrzeniu w używkę: „Napój z kawy ziarnistej rzadko jest stosowany nie tylko na wsi i słusznie – ze względu na zawarte w prawdziwej kawie szkodliwe dla zdrowia składniki”. Jednocześnie, co kilka lat kolejna przetwórnia wypuszczała na rynek nową odmianę kawy krajowej. Panowała wśród gospodyń niewątpliwa radość z powodu rozpoczęcia produkcji kawy zbożowej przez Zakłady Kawy Zbożowej we Włocławku. Miała tę przewagę, nad ziarnistą, że nie zostawiała …fusów które często… wyjadano.
Przyjęcia domowe z końca lat siedemdziesiątych i początku osiemdziesiątych z upodobaniem serwowały domowe imitacje ciast luksusowych; „Płatki owsiane z lekka przyrumienione na złotawy kolor wyglądają jak usiekane migdały lub orzechy”. O wypiciu herbaty z plasterkiem cytryny można było pomarzyć. Propaganda głosiła, iż kiszona kapusta ma tyle samo witaminy i kalorii co cytryny – na dowód, że nie ma potrzeby importowania tych ostatnich. Zgoda – tyle, że cytrynę można wycisnąć do herbaty, a kiszoną kapustę już trudniej. Cytryny i pomarańcze sprowadzano w niewielkich ilościach. Pamiętam jak nie tylko u mnie w domu wieszano je obok bombek na choinkach. Bananów i innych egzotycznych owoców nie sprowadzano, podobnie jak bakalii.
Wynalazkiem epoki była tzw. sprzedaż wiązana – jeżeli klientowi zależało na kupnie towaru lepszej jakości, musiał nabyć go z towarem, który nie cieszył się powodzeniem. Sam niejednokrotnie doświadczyłem takich praktyk nabywając konserwy mięsne PEK i YANO dostępne w zestawie z herbatnikami czy sucharami. Lata osiemdziesiąte upowszechniły zjawisko „produktu zastępczego”. W sprzedaży pojawiły się wyroby czekoladopodobne, odpady pończosznicze na wagę, papierosy z metra, na wagę, czyli poprodukcyjne buble. Pojawiły się szumnie nazwane owoce kandyzowane – marchewka w polewie cukrowej. Absurdy związane z nabyciem towaru zaskakiwały zaprawionych w bojach konsumenckich chojniczan. Żeby nabyć meble kuchenne po dwóch tygodniach oczekiwania, musiałem wraz z innymi mężczyznami z kolejki rozładować samochód ciężarowy, który to towar dostarczył do sklepu. W innym po oddaniu iluś tam kg makulatury mogłem nabyć zeszyty i inne przybory papiernicze.
Kraina absurdu jaką była PRL, w samych Chojnicach też zbierała pokłosie w tworzeniu idiotycznych zarządzeń. W Chojnickiej rozlewni wód gazowanych przy ul. Angowickiej nie można było produkować lemoniady, ponieważ warszawska centrala „Społem” nakazała produkować tylko napój gazowany o wdzięcznej nazwie „Mandarynka”. Nie można było sprzedawać chleba w sklepie piekarniczym przy ul. Dworcowej - z piekarni znajdującej się 100 m od wspomnianej placówki, za to z innej piekarni dostarczony chleb sprzedawano bez przeszkód. Większość dóbr uznawanych za luksusowe kupowało się metodą przedpłat. Na początku lat 80 – tych liczba osób, które wniosła przedpłaty na „malucha” przekroczyła milion – jednak spora ich część spodziewała się odbioru samochodu po roku …1990.
W stanie wojennym sklepy opustoszały niemal całkowicie. W 1983 r. na rynku znajdowało się zaledwie 35 proc. ilości mięsa, która była dostępna w „chudym” 1980 r. i 13 proc. tej ilości kawy, która była dostępna w 1981 r. Poczęstowanie w tym okresie gościa kawą uznawano za dowód szczególnego wyróżnienia.
Oprac. (red.) fot.arch.