Strona główna > Materiały > PRL > Beztroskie lata i ... do woja marsz!
Początek lat sześćdziesiątych to okres, w którym uczęszczałem do przedszkola mieszczącego się w budynku dawnego zakładu św. Boromeusza, jeszcze prowadzonego przez siostry zakonne. Bodajże 2 lata później odebrano siostrom przywilej prowadzenia placówki.
- Pamiętam doskonale habity sióstr przepasane białą linką, jednak każdy z nas najbardziej obawiał się kary klęczenia na woreczku grochu. Karano często. Ja sam siedziałem kiedyś w „ciemnicy” .Było to pomieszczenie chyba gospodarcze, niedaleko kuchni, gdzie prowadzono delikwenta, aby go ukarać. To właśnie w tym przedszkolu nauczono nas pieśni „Kiedy to Jezus chodził po świecie”. Gdziekolwiek byłem, a przypadkowo słysząc te strofki - zawsze przed oczami miałem przedszkole przy ul. Sukienników.Do dzisiaj pamietam jaki odczuwałem respekt do nieżyjącej już pani Cz. Samą swoją posturą i tubalnym głosem powodowała drżenie dziecięcych serc. Zapamiętałem, ale to było już po tym jak nie było sióstr, a przedszkole przeszło we świeckie władanie, że odwiedzał nas nie gwiazdor, a Dziadek Mróz wraz z tajemniczą Królową Śniegu. I ogromna choinka do samego sufitu, przy której każdy z nas miał obowiązkowo wykonane pamiątkowe zdjęcie.
Sentymentem darzyłem i ciągle darzę moją byłą panią wychowawczynię o wdzięcznym imieniu Halinka. Tak ją polubiłem, a ona nas. Jeżeli jeszcze żyje i być może przeczyta te słowa – to proszę przyjąć wyrazy szacunku.
Często jako kilkuletni malec doznawałem wstrząsu na widok rannych koni ciągnących fury z węglem. Stromy podjazd na wysokości obecnego pl. św. Jerzego okazywał się dla zwierząt zabójczy. Szczególnie w zimie, na śliskiej kostce granitowej zwierzęta łamały nogi. Na nic zdały się pohukiwania zdenerwowanych wozaków, a matka zakrywała mi oczy, by oszczędzić mi widoku rannych zwierząt.
Po szkole…
Kiedy zacząłem uczęszczać do szkoły Podstawowej nr 2 miałem znacznie więcej okazji, aby poznać miasto. Było to na tyle dziwne, ale miało dobre strony, że szkołę miałem po drugiej stronie ulicy, niedaleko miejsca zamieszkania, a mimo to zostałem przydzielony do mieszczącej się po drugiej stronie miasta.
Zapamiętałem dobrze nieistniejącą obecnie mleczarnię w pobliżu Szkoły Podstawowej nr 1, gdzie często z kolegami obserwowałem wyładunek olbrzymich konwi z mlekiem. Niekiedy pracownicy dali nam możliwość spłukania gumowym wężem rampy, z której odbywał się wyładunek. W nagrodę każdy z nas mógł napić się mleka do woli.
Na placu Piastowskim znajdowała się stacja paliw. Ona też stanowiła powód naszego zainteresowania. Można było niekiedy w specjalnej bańce wymieszać olej z benzyną stanowiącą paliwo do motorowerów „Żaków” czy „Rysiów” Niekiedy osobiście mogłem nalać do baku przyrządzoną mieszankę. Matka trochę nieprzychylnie odnosiła się do tego, z powodu tłustych plam i zapachu benzyny.
O wiele większą atrakcję stanowiła remiza strażacka usytuowana w miejscu obecnego hotelu, tuż obok zaczynającej się ulicy Prochowej.To był inny świat, rzadko przez nas oglądany. Same wrażenie robiła już remiza, z potężnymi bramami, a w niej poczciwe „Stary” w niczym nie przypominające obecnych bojowych wozów Straży Pożarnej. Próby odpalania pomp strażackich na placu nie kończyły się powodzeniem. Ale gdy zaskoczyła jej brum... brum... w naszych uszach brzmiało jak piękna muzyka. Mieszkańcy pobliskich domów mówili nam, że jest to silnik od „Syrenki”, ale my wówczas o tym nie mieliśmy zielonego pojęcia. Fascynowała nas motoryzacja. Jak na dziesięciolatków wystarczająco dobrze. Szczytem naszych zainteresowań było mycie „Adlera” i skuteru „Osa” - westchnienia naszych marzeń. Nieraz marzenie to realizowało się w postaci przejażdżki z sąsiadem, do którego pojazd należał.
Zapominaliśmy o bożym świecie. Dopiero nerwowe wołanie mamy:- Poczekaj powiem ojcu – sprowadzało nas do rzeczywistości.W czasach mojego dzieciństwa niejako do naszych obowiązków należało robienie zakupów, nie rodzinie, ale sąsiadowi. Bez żadnego sprzeciwu kupowało im się w kance mleko, po drodze popijane, czy chleb z odłupując skórkę, czy podjadając po drodze kapustą kiszoną. Niekiedy jak się miało tzw. „farta” dostawało się złotówkę. A to już było na co wydać. Łezka się w oku kręci na wspomnienie tego.
Niedaleko młynów (obecnie CE-W) na obecnej ul. Piłsudskiego znajdował się „Ogródek Jordanowski” miejsce rozgrywania meczy piłki nożnej i szaleńczej jazdy na karuzeli. Spotykała się tam starsza młodzież, traktująca z góry małolatów. Lecz z tego powodu większych zatargów nie było.
Punktem podwórkowego spędzania czasu było udanie się na tzw. „Pachtę” To nic innego jak poczęstunek z czyjegoś sadu, tyle, że bez przyzwolenia właściciela. Pachtowało się z kulturą wg zasady: rwiesz ile zjesz. Bez żadnego złośliwego niszczenia pozostałości ogrodu. Niejeden z nas zwracał drugiemu uwagę, aby nie podeptać grządek. Rwano w ten sposób jabłka, śliwki, agrest czy truskawki. Jednakże najcenniejszym trofeum były orzechy włoskie rosnące w pobliżu boiska Szkoły Podstawowej nr 3.
Miały jednak negatywną cechę. Łupiny brudziły ręce na brązowo. Trudno to było usunąć, a trzeba było, gdyż stanowiły wyraźny dowód wieczornej eskapady. Nieraz z tego powodu, po przyjściu matki wezwanej do szkoły obrywało się tęgie baty. Ulubionymi ogrodami naszych odwiedzin były sady w miejscu dzisiejszego osiedla „Spółdzielczego” oraz ogród sąsiadujący z posesją dr Łukowicza przy ulicy Piłsudskiego. Niekiedy częstowano się owocami z ogrodów przy ulicy Towarowej.
Wielką atrakcją dla nas sztubaków były transporty wojskowe armii radzieckiej. Na dworcu z dzielnymi żołnierzami niepokonanej Armii Czerwonej wymieniało się cokolwiek dało się wymienić. Ja sam posiadałem kilka odznaczeń i emblematów wojskowych, a także 5 litrową puszkę ... marmolady. Otrzymałem to wszystko w zamian za parę drobiazgów. Kolega znacznie od nas starszy wycyganił piękny zegarek w zamian za zdjęcia pań roznegliżowanych. Chodził dumny jak paw, a wszyscy mu zazdrościli.
Tak jak i dzisiaj lubimy zajadać się lodami, tak i my to robiliśmy. Na początku lat sześćdziesiątych nie było lodów innych jak gałkowych nabieranych z termosów. Bardzo smakowały nam lody z cukierni Jednoralskiego i Odejewskiego. Równie dobre można było skonsumować w „Cristalu” Falkowskiego czy cukierni Guentzla. Swoja lodową wytwórnię posiadały PSS - y zlokalizowaną w pobliżu ul. Krętej. W tej ostatniej często można było załapać się na darmowe lody zawsze wtedy, kiedy zachodziła konieczność zaniesienia pełnych termosów do sklepu. Dopiero znacznie później pojawienie się lodów „Calypso” czy „Bambino” znacznie ograniczyło naszą pomoc. Zaczęliśmy nosić szare kartony z chłodni do sklepu. Pierwszy kiosk „Krakus” sprzedający te lodowe delicje był na ul. Świerczewskiego, a prowadzony był przez rodzinę Kolasa.
Zabawy nie zawsze fortunne…
Zima to szczególny okres dający upust naszej fantazji. Szczególnie, gdy były mroźne i śnieżne. Każdy z podwórkowej ferajny miał osobliwy pojazd zwany bojerem z ruchomą kierownicą. Zbite deski z dwoma tylnymi łyżwami i z trzecią przy ruchomej pseudo kierownicy. Lepsze modele, a zależało to od wyobraźni właściciela obite były dermą i posiadały oświetlenie zasilane płaską baterią. Szybkością i zwrotnością wyprzedzały sanki o całą epokę. Jeździło się nimi z obecnego Wzgórza Ewangelickiego, w miejscu gdzie obecnie znajduje się budynek Domu Kultury w kierunku Parku Tysiąclecia, lawirując wśród przechodniów. Wielką frajdą było podczepienie się do chłopskich sań, mimo realnego zagrożenia razów batem. Zmorą rodziców były łyżwy. Początkowo mocowane na tzw. „gwinty”
Te miały jednak tę zaletę, że niemiłosiernie niszczyły obcasy rozłupując je doszczętnie. Pojawienie się łyżew na „blaszki” montowane przez szewca stanowiło powód do dumy w połączeniu z kluczykiem do łyżew. Pociągała nas budowla śnieżnych bunkrów. Mozolnie lepione, zadaszone z wejściem i widokiem na najbliższą okolicę. Często polewane wodą pod wpływem mrozu zamieniały się w prawdziwe fortece, przy których toczyły się śnieżne batalie, często zakończone rykiem trafionego w głowę przeciwnika. Wtedy sytuacja stawała się o wiele groźniejsza, szczególnie, gdy na horyzoncie nadciągała odsiecz w postaci mamy poszkodowanego. Na łyżwy chodziliśmy nad stawy mieszczące się w okolicy dzisiejszego parkingu przy markecie „Kaufland” i do czasu zorganizowania lodowiska ślizgaliśmy się na stawie zwanym „Mędzą” w Parku Tysiąclecia.
Podczas wiosennych roztopów park zamieniał się w wielkie jezioro. Pływaliśmy na krze odpychając się kijami. Ja pewnego razu pływałem na mostku drewnianym porwanym przez wezbrane wody. Nikt z nas nie zdawał sobie sprawy z zagrożenia wynikającego z takiej zabawy. Na szczęście nigdy nikomu nic się nie stało, jeżeli nie liczyć całkowitego zmoczenia od stóp po...kolana.
Staw przyciągał nas praktycznie co roku. Pewnego lata wraz z starszymi od nas kolegami z podwórka zaczęliśmy łowić ryby metodą... ogłuszania. Polegała ona na wsypaniu do butelki po oranżadzie karbidu i wlaniu wody i szczelnym zamknięciu czekaniu na rezultat. Nie pamiętam, aby ta metoda przyniosła oczekiwany skutek. Ja w każdym razie nie doczekałem się wybuchu. Za to waliło i to jak z armaty przy strzelaniu z puszki po farbie. Aby zwiększyć efekt strzału chodziliśmy pod drugi wiadukt przy ul. Lichnowskiej. Do puszki wkładało się kawałek karbidu, polewało wodą z kałuży i szczelnie zaciskało wieczko. W dolnym z dziurką przykładało się zapaloną zapałkę. Aby nie gasła na wietrze, kupowało się zapałki „Sztormowe” Rozlegał się wybuch jak z armaty, a my bacznie uważaliśmy na kolejarzy zwalczających milicję zajadle zwalczających nasze praktyki.
Nieraz salwowaliśmy się ucieczką na pola w kierunku Czarnej drogi, ale tam już nie mieli szans nas dogonić. Nie wiem jak to się stało, ale rodziców odwiedził nasz dzielnicowy, ten sam, który kilka lat później zabronił nam słuchania Radia Luxemburg z powodu muzyki, jak określił anglosaskiej. I to dzięki niemu zakończyło się moje strzelanie pod mostem. Potrzeba jest matką wynalazków. Wkrótce podwórze rozbrzmiewało kanonadą tyle, że strzelano z „klucza”, do którego sypano siarkę. Otwór zamykano gwoździem na sznurku. Uderzało się o ścianę i rozlegało się buuumm. Nie tak donośne jak z karbidu, ale wystarczało. Miało to swoją dobrą stronę, że całe uzbrojenie mieściło się w kieszeni harcerskich spodenek.
Graliśmy namiętnie w pieniądze na „murek” Uderzało się monetą o ścianę różnymi metodami. Prosto, z kancika. W miejscu gdzie upadła kolegi i moja mierzyło się palcami. Jeżeli palce twojej i jego monety się pokrywały kasowałeś wygraną przy sprzeciwie kolegi mającego jeszcze nadzieję wydmuchać spod palca monetę. Zyskiwał jedynie piasek w gębie, bo trzymało się monetę mocno, na tyle, że już czułeś się jej posiadaczem.
Różne były metody gry np.: „dołek”, ale nam najbardziej odpowiadał murek. Podobnie było z grą w noża. Na zarysowanym okręgu na ziemi stosowało się różne techniki takie jak: z łokcia, palca, ust czy głowy. Moje pokolenie nie ma problemu z określeniem zasad gry.
Ciekawą a jednocześnie ściganą przez milicję zabawą było pokazywanie cytryny orkiestrze usytuowanej przy trybunie honorowej w miejscu obecnej płyty pamięci przy ul Sukienników, podczas uroczystości pierwszomajowych. Z cytryną były kłopoty z racji tego, że wtedy nie było ich praktycznie w sprzedaży. Ale i na to znaleźliśmy sposób. Szwagier naszego kolegi pływał na promie i to on dowoził cytryny. Chociaż raz narobiliśmy niezłego zamieszania używając do tego celu plastykowej atrapy łudząco podobnej do oryginału. Dziwna rzecz, ale wtedy owoców z tworzywa sztucznego nie brakowało. Były i winogrona białe i czarne, jabłka i gruszki. Z tą cytryną było tak:
Połowę przekrojonej cytryny brało się w rękę. Należało stanąć naprzeciwko orkiestry. Najlepiej, gdy był to trębacz, albo puzonista. Patrząc mu w oczy wyciskało się powoli w wyciągniętej ręce cytrynę i w...nogi. Jak później opowiadali koledzy, a i sam widziałem – oczy muzyka robiły się duże ze zdziwienia. Po chwili dziki wyraz twarzy i odjęcie ust od instrumentu w celu splunięcia nagromadzonej śliny powodowało wściekłą reakcję kapelmistrza. Nigdy nikomu na tym procederze nie udało się nas złapać.
W okresie letnim wyprawa z rodzicami do Charzykowa była traktowana na równi z wycieczką. Od samego rana trwało przygotowywanie bułek, pomidorów i nieśmiertelnych jajek owijanych w gazetę. Do tego butelki wody z sokiem i jazda na przystanek. W tedy to bilet sprzedawał konduktor i z namaszczeniem godnym mistrza dziurkował je ręcznym kasownikiem. Pamiętam, że jeden z konduktorów nazywał się Brauer Jan.
Zawsze jadąc w kierunku Charzyków zadawałem sobie pytanie: - zmieści się tym razem czy też nie?. Chodziło mi o przejazd autobusem przez Bramę Człuchowską. Widocznie mieścił się i to dobrze, bowiem nie pamiętam, aby kiedykolwiek pojazd uderzył w basztę.
Sama miejscowość wypełniała się mieszczuchami spragnionych słońca i wody. Rzucały się w oczy kolorowe chusty kolonistów, których tu było bez liku. Wieczorem zmęczeni po całym dniu i staniem w kolejce po lody, ściśnięci w autobusie jak śledzie w beczce turlaliśmy się do Chojnic. Co chwilę tubalny głos konduktora, a były i konduktorki oznajmiał: „Osady Bytowskie” wysiadać...
Czaszkowe dylematy…
Lata były upalne, przeplatane słoneczne dni krótkimi burzami były beztroskie. Pierwszy miesiąc wakacji to przeważnie kolonie w różnych rejonach kraju. Pozostałe dni spędzane w mieście. Często spędzaliśmy wolny czas w parku na obecnym Wzgórzu Ewangelickim w pobliżu fontanny usytuowanej w pobliżu drugich schodków na skarpie. Mimo, iż była nieczynna znaleźli się odważni do kąpieli w mętnej zielonej wodzie pozostałej po deszczu. W pobliskich krzakach można było się natknąć na kamienne obramowania grobów wystających spod ziemi. Wtedy dowiedzieliśmy się, że był to cmentarz ewangelicki. Podczas budowy Kino – Teatru w powstających wykopach spychacze odsłaniały rzędy trumien. Jako chłopak miałem okazję być świadkiem otwierania trumien przez pracowników. Wielu pogrzebanych po otwarciu wyglądało tak, jakby byli niedawno pochowani. Pamiętam doskonale zachowane szaty i stan zwłok. Większość szczątków ładowano na przyczepy i wywożono w kierunku ul. Kościerskiej. Czaszki i piszczele walały się wszędzie. Każdy z nas miał swoją czaszkę ku ogromnemu przerażeniu rodziców, którzy zmusili nas do odniesienia w miejsce spoczynku.
To była moja druga czaszka we władaniu. Pierwszą zabrałem sobie podczas prac wykopaliskowych prowadzonych wokół kościoła farnego. Większy strach w nas budził ks. Proboszcz Lis, gdzie spotkanie z nim będę nosił w pamięci do końca życia. Ale o tym za chwilę. Po dwóch dniach odniosłem ją tam skąd wziąłem. Z tymi czaszkami to była dziwna sprawa. Coś nas do nich ciągnęło. Próbowaliśmy także zdobyć ją na cmentarzu poniemieckim znajdującym się w pobliżu dzisiejszego hotelu „Olimp” Tam byliśmy przeganiani przez krzepkiego staruszka doglądającego cmentarza. Szwargotał on po niemiecku, mimo, że nic z tego nie rozumieliśmy daliśmy sobie szybko spokój. Dzisiaj myślę, że nie były to żadne zapędy satanistyczne, bo zjawisko nam było całkowicie obce, a jedynym jako takim znanym przedstawicielem władcy Lucyfera był diabeł Boruta z Łęczycy, o którym to słyszeliśmy z opowiadań rodziców. Myślę, że nas jako kilkuletnich chłopaków bawiło przerażenie sąsiadów na widok pokazywanej czaszki. Dzisiaj wiem, że były to zagrania niskiego lotu.
Często rozmawiałem z siostrą Wojciechą. Nie wiem czy było to jej prawdziwe imię czy też nie. Zajmowała się ona niesieniem pomocy medycznej. To właśnie ona często zaklejała mi kolana pozdzierane podczas letnich dni. Polubiła mnie, a ja ją. Dobrze znała się z moją babką, z którą lubiła na ulicy uciąć sobie dłuższą pogawędkę. Zawsze będę ją pamiętał. Jej czarny habit, i jej badawcze spojrzenie, przed którym nie dało się kłamać.
Będąc po przyjęciu pierwszej komunii św. często uczęszczałem do kościoła i spowiedzi. Nie z potrzeby ducha, a raczej z poczucia chłopięcego obowiązku. Pewnego letniego dnia w kościele panował miły chłodek, drzwi do świątyni były otwarte na oścież. Wraz z grupą kolegów staliśmy w kolejce do spowiedzi. Nagle w środku pojawił się mały kundel, którego szczekanie niosło się echem pod samym sklepieniem. Nie wiem co mnie tknęło, ale odezwałem się do kolegi stojącego przede mną w te słowa: - To proboszcz tak wrzeszczy( na myśli miałem psi jazgot) na Krzyśka, za jego grzechy. Słysząc te słowa dostał spazmatycznego śmiechu, a ja razem z nim. Bolały nas brzuchy z rozbawienia. Nagle jak spod ziemi pojawiła się wyniosła postać proboszcza Lisa, purpurowego ze złości na twarzy.
Nic nie mówiąc, sycząc ze złości złapawszy mnie za ucho, mojego kompana też wyciągnął nas za uszy z kościoła. Na zewnątrz udzielił nam reprymendy. Słuchaliśmy jej w nabożnym skupieniu przyrzekając poprawę. Zażądał abyśmy osobiście stanęli u niego do spowiedzi. W obawie przed zbyt wielką pokutą nigdy nie wyspowiadaliśmy się u niego. Unikaliśmy jego jak ognia, na tyle skutecznie, że nigdy już potem nie stanęliśmy z nim oko w oko.
Lata szkolne nie wyróżniały się niczym szczególnym, poza manią grania w piłkę nożną. Szczeniackie wygłupy odeszły w zapomnienie na rzecz podwórkowych mistrzostw świata w piłce nożnej.
Bez wątpienia było to zasługą naszej reprezentacji piłkarskiej, która swoją postawą w 1974 r. w RFN spowodowała, iż wszystkich ogarnął piłkarski amok. Mimo swoich 17 lat czułem się jak stary piłkarski wyga, co to niejednemu bramkę strzelił. A strzelano i to ostro ku rozpaczy bramkarzy, którzy dwoili się i troili by ratować piłkarski honor. Korzystałem z wolnego czasu do woli, od rana do wieczora, a że nauka nie sprawiała mi trudności to lekcji w zasadzie nie odrabiałem, a każdy powrót z boiska kończył się często przysłowiowym kamiennym snem. Natomiast każda szkolna wywiadówka na temat mój kończyła się niezmiennym wywodem:
- Zdolny, ale leń.
Była to święta prawda, a, że święci garnków nie lepią i pomny na swój upór reprezentowałem postawę niezmienną, choć znaczących piłkarskich sukcesów nie osiągnąłem.
Dalsza część wspomnień i służba w LWP - tutaj